Winny kierowca, a nie auto

W strefie euro może sobie poradzić każdy kraj. Pod warunkiem, że przestrzega reguł gry – mówi Thilo Sarrazin, niemiecki ekonomista, ?autor książki „Europa nie potrzebuje euro".

Publikacja: 15.01.2014 02:26

Były premier Hiszpanii, Jose Luis Zapatero, skarżył się niedawno, że strefa euro została zaprojektowana na potrzeby Niemiec, sugerując, że to one najbardziej na przyjęciu euro skorzystały. To prawda?

Z pewnością prawdą jest, że niemiecka gospodarka radzi sobie w unii walutowej znacznie lepiej, niż hiszpańska czy grecka. To jednak nie znaczy, że bez euro radzilibyśmy sobie gorzej. W Europie jest przecież wiele państw, które nie przystąpiły do strefy euro i wcale nie rozwijają się przez to gorzej, niż my. Gdyby Niemcy rzeczywiście były największym beneficjentem euro, od czasu wprowadzenia tej waluty rozkwitać powinien przede wszystkim eksport do innych krajów eurolandu. Tymczasem było odwrotnie: od początku minionej dekady najszybciej rósł eksport Niemiec do krajów spoza UE, a w ramach UE do tych spoza strefy euro.

Ta ostatnia tendencja zdaje się akurat potwierdzać, że Niemcy skorzystały na euro, bo okazało się ono walutą słabszą, niż marka, wspierając konkurencyjność eksportową niemieckich firm.

Poprawa konkurencyjności cenowej niemieckiego eksportu po 1999 r., czyli przyjęciu euro, nie była wcale dramatyczna, a w ostatnich latach ustała całkowicie. Od II wojny światowej, wzrost niemieckiego eksportu był najszybszy  w latach 70., tuż po znaczącej rewaluacji kursu marki. Nigdy zaś nie był tak wolny, jak w ostatniej dekadzie. To pokazuje, że nie ma wyraźnego związku między realnym efektywnym kursem wymiany niemieckiej waluty – czy to marki, czy euro – a dynamiką eksportu.

Strefa euro sama przez się nie jest projektem ani dobrym, ani złym

Niemieccy politycy ze wszystkich największych partii są zdeterminowani, aby bronić strefy euro przed rozpadem. Czy to nie sugeruje, że także oni uważają przynależność Niemiec do unii walutowej – i to w jej obecnym kształcie, z udziałem kilku słabszych państw – za korzystną?

Obrona strefy euro przez niemieckich polityków nie opiera się na względach ekonomicznych, tylko politycznych. Dawniej argumentowali, że budowa unii walutowej przyspieszy integrację Europy, dziś, że pozwolenie na rozpad tej unii oznaczałoby koniec Europy, a nawet kres ery pokoju. To jest swego rodzaju ideologia. Tak jak w latach 70. w Polsce nikt nie kwestionował centralnego planowania w gospodarce, niezależnie od jego efektów, bo komunistyczna ideologia na to nie pozwalała. Jeśli ktoś chce dziś w Niemczech przynależeć do klasy politycznej, nie może sobie w zasadzie pozwolić na twierdzenie, że utworzenie strefy euro było błędem, a Niemcy na euro nie skorzystali.

Pan twierdzi, że niemiecka gospodarka na euro nie skorzystała. Ale czy straciła?

Nie, jeszcze nie straciła. Niemcy faktycznie korzystają do pewnego stopnia na korzystnym kursie wymiany waluty, choć nie tak, jak się powszechnie uważa. Dzięki polityce pieniężnej Europejskiego Banku Centralnego, mamy też niższe stopy procentowe, niż gdyby ustalał je Bundesbank. Ale to są korzyści krótkoterminowe. Na dłuższą metę lepiej jest, aby kurs wymiany waluty był dostosowany do konkurencyjności kraju. Jeśli kurs jest za niski, to eksporterzy nie otrzymują za swoje towary tyle, ile powinni, a importerzy płacą więcej, niż powinni. Dlatego takim krajom, jak Szwajcaria czy Szwecja, które eksportują produkty, w których się dobrze wyspecjalizowały, własne waluty nie szkodzą, nawet jeśli się umacniają. Zbyt luźna jak na potrzeby niemieckiej gospodarki polityka pieniężna też na dłuższą metę bardziej zaszkodzi, niż pomoże.

A jak na wejściu do strefy euro wyszły inne kraje? Mam na myśli w szczególności kraje śródziemnomorskie, bo dość powszechna jest opinia, że trawiący je dziś kryzys to właśnie efekt przynależności do unii walutowej.

Strefa euro sama przez się nie jest ani zła, ani dobra. Może przynosić korzyści, jeśli przestrzega się pewnych reguł, ale może też szkodzić, jeśli te reguły się ignoruje. To tak jak z prowadzeniem auta: jest bardzo niebezpieczne, gdy nie przestrzega się przepisów. A podstawowa reguła w unii walutowej jest taka, że płace i inne koszty produkcji muszą być elastyczne. Jeśli kraj tego warunku nie spełnia, jego politycy muszą mieć odwagę, aby podjąć niezbędne reformy albo przyznać, że nie są w stanie tego zrobić, bo nie są w stanie zmienić nastawienia społeczeństwa. Jeśli tego nie robią, są jak kierowca auta jadący złą stroną drogi. A w takim wypadku za ewentualny wypadek odpowiada kierowca, a nie auto czy drogowcy. Jeśli jest niezdolny do przestrzegania przepisów, musi się godzić z konsekwencjami, albo zrezygnować z prowadzenia auta.

Czyli unia walutowa była dobrym projektem, ale nie dla wszystkich krajów, które się w niej ostatecznie znalazły?

Kraje południowej Europy miały dawniej inny model rozwoju gospodarczego, niż Niemcy. W Niemczech duży nacisk kładziono na stabilność cen, czyli niską inflację i umiarkowany wzrost płac. Ten model rozwoju sprawiał, że marka miała tendencję do aprecjacji. Takie kraje, jak Grecja, Hiszpania, Włochy i Francja tradycyjnie dopuszczały wyższą inflacją, co pomagało rozwiązywać niektóre problemy gospodarcze. Ich waluty w efekcie miały tendencję do deprecjacji. Za jedną markę około 1960 r. można było kupić jednego franka, ale gdy te narodowe waluty wychodziły już z obiegu, za markę można było kupić blisko cztery franki. Waluty Włoch, Hiszpanii i Grecji osłabiły się w tym czasie nawet bardziej. Dzięki temu, kraje śródziemnomorskie mogły jednak zachowywać konkurencyjność eksportową, pomimo wzrostu krajowych płac i cen. Na przykład Renault Megane kosztował tradycyjnie około 20-30 proc. mniej, niż Volkswagen Golf. Dziś tej różnicy już nie ma, więc Golf stał się dużo popularniejszy, niż Megane. Dla krajów śródziemnomorskich brak możliwości poprawy konkurencyjności dzięki kursowi waluty to poważny problem.

Zwłaszcza, że większość krajów świata wciąż z tego mechanizmu korzysta.

Wystarczy porównać sytuację Grecji i Turcji. Turecka lira od 2000 r. osłabiła się wobec euro o około 80 proc. Dzięki temu, choć inflacja w Turcji była w tym czasie dużo wyższa, niż w strefie euro, koszty pracy w zachodniej Turcji pozostały o połowę niższe, niż w Grecji. To sprzyjało rozkwitowi tureckiego eksportu i turystyki. Płynny kurs walutowy dodaje więc gospodarce elastyczności, co jest szczególnie ważne dla krajów, które nie mają tradycji stabilnych cen i umiarkowanego wzrostu płac. Także w Polsce, gdyby zaczęły szybko rosnąć koszty produkcji, złoty by się osłabił, a konkurencyjność eksportowa zostałaby przywrócona. Choć akurat Polska nie ma problemu ze stabilnością cen.

Ale o tym, że członkowie strefy euro stracą kursowe narzędzie stabilizowania gospodarki, było wiadomo od początku. Dlaczego kraje, które miały tradycję podwyższonej inflacji, przystąpiły do unii walutowej? Na co liczyły?

Brak własnej waluty może być bodźcem do reform strukturalnych, które sprawią, że gospodarka będzie wystarczająco elastyczna cenowo i kosztowo bez uciekania się do płynnego kursu. Ale z tej możliwości kraje śródziemnomorskie nie skorzystały. Francja na przykład nie będzie w stanie odzyskać konkurencyjności, jeśli będzie upierała się przy 35-godzinnym tygodniu pracy, rozbudowanym sektorze publicznym itp. Takie reformy są jednak bardzo trudne, wiążą się z pewnymi kosztami społecznymi, np. przejściowym wzrostem bezrobocia. Dlatego politycy w krajach, o których rozmawiamy, nie mieli siły ich przeprowadzić, nie byli w stanie zmienić nastawienia swoich społeczeństw. Bo niestety, Grecy, Hiszpanie, Włosi i Francuzi nie będą w stanie funkcjonować w strefie euro, jeśli pod względem podejścia do pracy, do płac, do stabilności cen itd. nie upodobnią się do Niemców, Austriaków, Holendrów czy Finów. Problem w tym, że ci pierwsi wcale sobie tego nie życzą.

Może śródziemnomorscy politycy mieliby więcej determinacji, gdyby nie to, że ich czujność uśpiły malejące koszty zadłużania się, co przez jakiś czas wspierało koniunkturę. Tymczasem, jak wskazuje pan w swojej książce „Europa nie potrzebuje euro", to akurat, że rynkowe stopy procentowe państw strefy euro, takie jak rentowności obligacji skarbowych, ulegną tak dużej konwergencji, wcale nie było oczywiste. Bo w przeciwieństwie do krajów dysponujących własną walutą, które zawsze mogą dodrukować pieniądze na spłatę długów, członkowie unii walutowej mogą bankrutować, co powinno sceptycznie nastawiać inwestorów do słabszych z nich. Czy to właśnie dlatego, że pewnych konsekwencji unii walutowej nie dało się przewidzieć, był pan początkowo jej zwolennikiem?

Rzeczywiście, nie dało się przewidzieć na przykład tego, że bankrutujące kraje będą musiały być ratowane przez inne, skoro traktaty wyraźnie tego zakazują, tak jak zakazują monetyzowania długów przez Europejski Bank Centralny. Zresztą, problemów z brakiem konkurencyjności krajów z południa strefy euro nie rozwiąże ani EBC, ani transfery z bogatszych państw, bo tym po prostu nie wystarczyłoby pieniędzy, aby wspierać jednocześnie Grecję, Hiszpanię, Włochy i Francję...Tylko one same mogą rozwiązać swoje problemy.

W jakiej formie jest dziś strefa euro, każdy widzi, pozostaje pytanie co z nią dalej robić?

Z pewnością nie da się wrócić do punktu wyjścia, czyli do czasów sprzed euro, do Europy walut narodowych. Trzeba ruszyć z punktu, w którym jesteśmy dziś. Pierwszym krokiem, powinno być odkurzenie reguł, które zostały w ostatnich latach złamane. To oznaczałoby brak dalszej pomocy dla któregokolwiek z krajów, które mają z euro kłopoty. Europejski Bank Centralny powinien skupiać się wyłącznie na swoim zadaniu, jakim jest dbanie o stabilność cen, powstrzymać się zaś od finansowania zadłużonych krajów. Przywrócenie tych zasad byłoby jednak trudne, bo dziś w strefie euro większość mają kraje, które korzystają na łagodnej polityce pieniężnej EBC. Zresztą, trudno jest jednoznacznie rozgraniczyć, które działania EBC służą realizacji jego mandatu, a które go już łamią. Niemcy i inne silne kraje strefy euro powinny jasno sygnalizować, że nie będą tolerowały bez końca luźnej polityki pieniężnej.

Ale dziś inflacja w strefie euro jest dużo poniżej celu EBC, co skazuje go na utrzymywanie luźnej polityki pieniężnej jeszcze długo. Można argumentować, że gdyby EBC już na początku kryzysu był bardziej agresywny i na przykład – wbrew oporom Niemiec - zdecydował się na skup obligacji skarbowych za wykreowane pieniądze, tak jak Fed i Bank Anglii, dziś strefa euro byłaby w lepszej kondycji i polityka pieniężna mogłaby zostać znormalizowana.

EBC od początku kryzysu działał agresywnie. Tyle, że polityka pieniężna wpływa na inflację tylko w długim terminie. W krótkim i średnim terminie ma ona dodatkowe źródła. Inflacja nie przyspieszy bez poprawy koniunktury na świecie, która pozwoliłaby europejskim producentom na podnoszenie cen, oraz bez odrodzenia popytu, co nie nastąpi dopóty, dopóki gospodarstwa domowe nie ograniczą swojego zadłużenia. W czasie, gdy te dwa procesy będą zachodziły, polityka pieniężna musi być oczywiście łagodna, ale sama przez się nie przywróci inflacji do celu EBC. Nie rozwiąże też realnych problemów, z jakimi zmaga się Grecja i inne kraje. To, że polityka EBC nie grozi na razie inflacją, nie oznacza jednak, że nie jest niebezpieczna. Nadmierna podaż pieniądza na świecie już zaburza ceny aktywów i stwarza złe bodźce dla oszczędzających.

Powiedział pan, że drogą wyjścia z kryzysu powinno być przywrócenie obowiązywania reguł, na których zbudowana była unia walutowa. Czy oprócz nich, są potrzebne reguły dodatkowe? Mam na myśli np. pakt fiskalny, który ma zwiększyć dyscyplinę fiskalną, oraz unię bankową, która ma zerwać związki między bankami a rządami.

Pakt fiskalny to tylko rozwinięcie zapisów, które były w Traktacie z Maastricht, a które później rozwinięto jeszcze w Pakcie Stabilności i Wzrostu. Ten pierwszy dokument zobowiązywał kraje do przestrzegania pewnych reguł fiskalnych, drugi ustanowił kary, za ich łamanie. Ostatecznie obowiązywanie tego ostatniego zostało faktycznie zawieszone przez Francje i Niemcy. Pakt fiskalny ma to naprawić, ale nie może zadziałać, bo w UE nie ma żadnej instytucji, która byłaby w stanie zmusić krajowych polityków do roztropnej polityki fiskalnej. Jeśli zaś chodzi o unię bankową, to jestem zwolennikiem ujednolicenia regulacji bankowych w całej strefie euro oraz ustanowienia sprawnego, scentralizowanego nadzoru nad całym sektorem. Ale jeśli unia bankowa ma sprawić, że rządy jednych państw będą odpowiadały za długi banków z innych krajów, to uważam ten projekt za chybiony i niebezpieczny.

Rozmawiamy o strefie euro tak, jakby to był projekt ekonomiczny, który należy analizować w kategoriach rachunku korzyści i kosztów. Tymczasem, jak sam pan przyznaje w swojej książce, od początku był to głównie projekt polityczny. Gdyby oceniać strefę euro z tej perspektywy, to może dobrze spełnia swoje cele?

Nawet najbardziej szlachetny projekt polityczny nie może się powieść, jeśli upadnie gospodarka, w której jest realizowany. Pomysły socjalistów też były szlachetne, ale nie udało się ich zrealizować, bo opierały się na błędnych przekonaniach ekonomicznych. Najlepsza nawet architektura nie utrzyma się na złych fundamentach.

Były premier Hiszpanii, Jose Luis Zapatero, skarżył się niedawno, że strefa euro została zaprojektowana na potrzeby Niemiec, sugerując, że to one najbardziej na przyjęciu euro skorzystały. To prawda?

Z pewnością prawdą jest, że niemiecka gospodarka radzi sobie w unii walutowej znacznie lepiej, niż hiszpańska czy grecka. To jednak nie znaczy, że bez euro radzilibyśmy sobie gorzej. W Europie jest przecież wiele państw, które nie przystąpiły do strefy euro i wcale nie rozwijają się przez to gorzej, niż my. Gdyby Niemcy rzeczywiście były największym beneficjentem euro, od czasu wprowadzenia tej waluty rozkwitać powinien przede wszystkim eksport do innych krajów eurolandu. Tymczasem było odwrotnie: od początku minionej dekady najszybciej rósł eksport Niemiec do krajów spoza UE, a w ramach UE do tych spoza strefy euro.

Pozostało 94% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację