Na razie to tylko wróżenie z fusów, nie wiemy nawet, co się jutro może zdarzyć na granicy ukraińsko-rosyjskiej. Nie wiemy, co tkwi w głowie Władimira Putina: na ile zachowuje się on jak kontrolujący wydarzenia i ważący ryzyko gracz, a na ile – według słów Angeli Merkel – jak człowiek, który „stracił kontakt z rzeczywistością".
Nie wiemy, jak szybko ukształtuje się na Ukrainie sprawna władza, zdolna zapanować nad politycznym i gospodarczym kryzysem. No i oczywiście nie wiemy, na ile twarde słowa Amerykanów o nowym podejściu do współpracy Zachodu z Rosją pozostaną tylko fasadową retoryką, nad którą może już wkrótce zatriumfować zasada „business as usual". A jednak zastanawiać się warto, bo warto być gotowym na różne scenariusze.
Wiemy już, co się stało na pewno. Na pewno Ukraina wpadła w ciężki kryzys finansowo-gospodarczy, którego konsekwencją musi być ostry spadek PKB i dewaluacja waluty. Jak się wydaje, Rosja też już płaci za swoje działania i wystraszenie inwestorów, choć oczywiście tylko w formie wyhamowania wzrostu i osłabienia rubla, a nie załamania.
Wszystko to oznacza, że nasz eksport na Wschód się w tym roku zmniejszy – prawdopodobnie mocno w przypadku Ukrainy, znacznie mniej – Rosji (chyba że rosyjscy inspektorzy dziwnym zbiegiem okoliczności odkryją groźne mikroby lub wady techniczne w kolejnych polskich produktach). Nasz eksport na oba rynki (plus Białoruś) to ok. 9 proc. całości albo odpowiednik 3,5 proc. naszego PKB. Zakładając spadek eksportu na Ukrainę o 30 proc. i do Rosji o 10 proc., otrzymamy ujemny wpływ na PKB rzędu pół punktu procentowego. Sporo, ale nie dramatycznie. Oczywiście z wyłączeniem tych producentów, których dochody zależą w znacznym stopniu od eksportu na Wschód.
Przed wybuchem ukraińskiego kryzysu wzrost PKB w Polsce prognozowano na ok. 3 proc., więc nawet jego przyhamowanie nie wywoła groźby recesji, co najwyżej nieco słabszy wzrost. Na razie broni nas i to, że perspektywy gospodarcze Unii, dokąd trafia osiem razy więcej naszego eksportu niż na Wschód, wyglądają całkiem dobrze.