Obserwacja z warszawskiego przystanku tramwajowego. Elegancki mężczyzna w średnim wieku podchodzi do automatu z biletami, ale urządzenie nie działa. Wsiada więc do tramwaju bez biletu, a że jest to pojazd nowy, ma na wyposażeniu biletomat. Ale przyjmuje tylko bilon, a mężczyzna nie ma drobnych. Poddaje się i jedzie bez biletu. Po chwili rozpoczyna się kontrola biletów. Na nic tłumaczenia, że próbował kupić bilet. Kontroler wystawia wezwanie do zapłaty kary: zdaje się, że na 270 zł.
Jeśli ów mężczyzna miał skłonność do rozważań natury filozoficznej, mógł pocieszyć się tym, że prawo musi działać automatycznie. W końcu pole do uznaniowych decyzji wszelkiej maści stróżów prawa – w tym kontrolerów – jest też polem do korupcji i nadużyć.
Ale gdzie szukać pocieszenia, gdy pani z bankowej infolinii pyta: „czy rozmawiam z panem Grzegorz Siemionczyk"? Może w anegdocie, którą swego czasu opowiadał Michał Rusinek. Pani z banku: „Dzień dobry, czy mogę rozmawiać z panem Michał Rusinek?". „Tak, ale ja się deklinuję". „A to przepraszam, zadzwonię później".
Co ciekawe, słowo „pan/i" zwykle jest w takich dialogach odmienione, więc deklinacja nie przekracza najwyraźniej zdolności umysłowych dzwoniących. Niektórzy z nich pewnie wiedzą też, co to pleonazm. Mimo to mówią o spotkaniu „w dniu wtorek" w „miesiącu marzec".
Przypuszczam, że pracownicy call center nie stosują tych irytujących sformułowań dobrowolnie. Mają procedurę, której muszą przestrzegać. A że "w trosce o najwyższą jakość obsługi i o bezpieczeństwo klienta" ich rozmowy są rejestrowane, nie mogą sobie pozwolić na niesubordynację pod rygorem utraty pracy. To jednak tylko ryzyko. Tymczasem upodabniając się do automatu dowodzą, że można ich zastąpić maszyną, więc utratę pracy mają jak w banku.