Budując autostradę z Warszawy do Łodzi połowę ze 100-km odcinka odgrodzono od otoczenia ekranem. Po ponad roku drogowcy odkryli, że jest on kompletnie niepotrzebny, jednak rozbiórka – jak twierdzą – byłaby zbyt kosztowna. Prawda jest jednak trochę inna – teoretycznie opłacałoby się ekran przenieść w miejsce, gdzie byłby bardzo potrzebny – bo przecież samo utrzymanie generuje koszty – jednak przez pięć lat tego zrobić nie można. Powód? Budowy wielu dróg były współfinansowane przez Unię Europejską. Gdyby ekrany zniknęły, Wspólnota mogłaby domagać się zwrotu dotacji i jeszcze nałożyć karę. Taka akcja mogłaby się więc okazać droższa niż samo rozebranie i przeniesienie ekranów. Szkoda tylko, że nikt nie pomyślał o kosztach, gdy je stawiano. Drogowcy oczywiście tłumaczą, że budowali „wąwozy", bo tego wymagały przepisy dotyczące norm dopuszczalnego hałasu. Ile ta fanaberia urzędników nas – podatników – kosztowała? Nie wiadomo, obawiam się, że niemało. Kwoty, które w całej Polsce poszły na te grodzenia, z pewnością starczyłyby na naprawdę potrzebne inwestycje. Być może mogłyby powstać za te pieniądze obwodnice mniejszych miast, których od lat domagają się mieszkańcy, np. uroczego miasteczka Iłża. Nie mówiąc już o ekranach w dużych miastach, o których jakoś nikt nie pomyślał. Bo przecież skoro przez tyle lat ludzie mieszkali przy ruchliwej drodze i było dobrze, to po co teraz ekrany stawiać? Lepiej odgrodzić autostradę od nieużytków, bo a nuż hałas zaszkodzi rosnącym tam krzakom. Przykładów braku myślenia jest więcej. Okazało się np., że trzymetrowe ekrany akustyczne wzdłuż al. Wilanowskiej w Warszawie są za niskie. Trzeba je było rozebrać i podwyższyć do ośmiu metrów kosztem 7 mln zł. Oby podwyższenie norm dopuszczalnego hałasu nie spowodowało przegięcia w drugą stronę...