Pomysł ma wstępnie zielone światło od związkowców, z którymi w latach wyborczych lepiej nie zadzierać. Może się zatem udać.
Szczegóły: kto, kogo i za ile, mają być znane jeszcze w tym roku. Sami przedstawiciele branży energetycznej patrzą na to sceptycznie. Sęk w tym, że we wszystkich spółkach właścicielem jest Skarb Państwa, i to jego interes, a nie spółki, jest tu najważniejszy. Górnolotne słowa o ratowaniu polskiego górnictwa słyszymy od początku transformacji. Drastyczny spadek cen węgla na świecie obnażył niemoc tej branży i pokazał, że w tej materii zrobiono naprawdę niewiele.
Można pochwalić ten rząd, że w ogóle próbuje coś robić z górnictwem. Tyle tylko, że chyba nie tędy droga. Już zapowiedziano, że nie ma mowy o redukcjach zatrudnienia, o zamykaniu kopalń nie wspominając. A to tu tkwi sposób na odzyskanie rentowności. W przeciwnym razie spółki energetyczne, które na siłę zostaną wciągnięte do konsolidacji, mogą płacić za węgiel powyżej ceny rynkowej, co z kolei pogorszy ich dochodowość.
Pierwsze koszty pomysłu zakupu nierentownych kopalń zapłacą mniejszościowi akcjonariusze spółek energetycznych notowanych na GPW. A właściwie już płacą. Cena akcji PGE, Enei czy Tauronu, które mają być elementem planu naprawczego dla polskiego górnictwa, poleciały po kilka procent w dół. Oni jednak, choć są w mniejszości, mogą, sprzedając akcje, wyrazić opinię na temat pomysłu rządu. Reszcie przyjdzie zapłacić więcej za prąd.
Prawda może być bardziej prozaiczna. Przed wyborami trzeba uspokoić najbardziej agresywną grupę zawodową – górników. Pomysł sprytny, bo nie sprzeciwi mu się prosocjalna opozycja. A że odbędzie się to kosztem podatnika? Cóż, za każdy nietrafiony pomysł rządu, tego czy poprzednich, i tak na końcu płacimy my.