Raczej kwiatkiem do kożucha, choć miało być kołem zamachowym... Słysząc jednak, że pozostał jeden superresort – w którym sprawy mieszkaniowe przepadły już wiele miesięcy temu, zdominowane przez transport oraz fundusze unijne – trudno mieć inne wrażenie. Nie mam nic przeciwko budowie dróg. Wręcz odwrotnie – nie chcę stać w korkach. Chciałabym jeździć szybką koleją. To jednak za mało, aby młodzi ludzie decydowali się zostać w kraju, tu pracować i mieć dzieci.

Pamiętam szczytne hasła, że trzeba pomagać młodym rodzinom i że oprócz  dłuższych urlopów macierzyńskich i tanich przedszkoli młodym należy się pomoc w znalezieniu własnego „M". Co z tego zostało? Program dopłat do kredytów, który ma marginalny wpływ na poprawę warunków młodych rodzin, zmuszając je przy okazji do wchodzenia w długi. Dodajmy, że po dopłaty sięgają głównie bezdzietni, kupujący na 30-letnie kredyty małe lokale, z których wyrosną, gdy tylko na świat przyjdą ich dzieci.

Ale nie „MdM" jest tu podstawowym problemem. Mieszkaniówka została porzucona przez polityków. Nie ma dziś poważnej dyskusji na temat budowania nowych mieszkań czy remontowania starych, spośród których tysiące nie przetrwają kolejnej dekady bez poważnych nakładów finansowych. Domyślam się, że temat powróci niedługo, przed kolejnymi wyborami do parlamentu (tak jak teraz przed wyborami samorządowymi włodarze miast obiecują wiele w tej kwestii). Ale będzie już za późno, by młody wyborca uwierzył, że jego sytuacja mieszkaniowa wreszcie się poprawi. Nie chodzi o to, by – jak w socjalizmie – coś dostać. Nie ma nic za darmo. Państwo powinno jednak stwarzać warunki, aby młodzi mogli dojść do własnego „M" lub mieli za co je wynająć. Pomysłów i autorytetów nie brakuje. Nikt ich jednak nie chce słuchać.