Pierwsi o pieniądze upomnieli się lekarze. Porozumienie Zielonogórskie negocjowało z ministrem zdrowia kilkaset dodatkowych milionów złotych. Na szali leżał praktycznie paraliż publicznej służby zdrowia.
Później rząd ogłosił restrukturyzację Kompanii Węglowej. Ogłosił, bo musiał, spółka była na skraju upadłości. Pracę miało stracić ponad 5 tys. osób, a cztery nierentowne kopalnie przeznaczono do zamknięcia. Górnicy zaprotestowali, a rząd, po długich negocjacjach, musiał zrobić krok wstecz. Rozłożony na dwa lata koszt dla budżetu to ponad 2,5 mld zł.
Górniczy protest podchwycili przedstawiciele innych zawodów. Bo jeśli górnikom, dzięki strajkom, udało się utrzymać trzynastki i czternastki oraz płace prawie dwukrotnie wyższe od średniej krajowej, to czemu nie mieliby trochę uszczknąć nauczyciele czy kolejarze, których przychody są zwykle dużo niższe?
W tym samym czasie minister finansów Mateusz Szczurek spokojnie opowiada, że nie widzi większych problemów z obniżeniem deficytu sektora finansów publicznych poniżej 3 proc. Dzięki temu w 2016 r. Komisja Europejska zdjęłaby z Polski klauzulę nadmiernego deficytu, która między innymi mogłaby utrudnić wydawanie pieniędzy ze środków unijnych. Co prawda boli go dodawanie do górnictwa, ale znaczna część odpraw ma zostać wypłacona z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Składają się na niego wszyscy pracodawcy, którzy jeszcze zatrudniają etatowych pracowników. Bo jak powszechnie wiadomo – choć wciąż trudno policzyć dokładnie – znaczna część społeczeństwa jest albo na umowach śmieciowych, albo na samozatrudnieniu, albo po prostu rokrocznie na pół roku wyjeżdża na Zachód, by zarobić na wyżywienie rodziny.
Nie wydaje mi się, że niemal wydrenowanie FGŚP, na potrzeby kontrolowanej przez Skarb Państwa spółki, miało zachęcić pracodawców do zatrudniania, a tym samym odprowadzania składek – zdrowotnych, emerytalnych czy właśnie na FGŚP. A finansowanie służby zdrowia i emerytur wydaje się nawet większym wyzwaniem niż upadłość KW. Tyle że przesuniętym w czasie.