Gdy rynek walutowy pokazał swe dotychczas najgroźniejsze oblicze i kurs franka szwajcarskiego poszybował grubo powyżej 4 zł, prezes Narodowego Banku Polskiego Marek Belka przekonywał, że część tego szoku rekompensuje wzrost płac. Ostatnio nawet NBP przedstawił wyliczenia, jak to wygląda w praktyce. I tak, dla kredytu zaciągniętego w lipcu 2008 r. średnia rata w tymże miesiącu w relacji do przeciętnej płacy brutto w sektorze przedsiębiorstw wynosiła 50 proc. W styczniu 2015 r. – 56 proc. wobec 47 proc. w grudniu 2014 r., a więc wzrost nie jest taki straszny. Z obliczeń NBP dodatkowo wynika, że w tym okresie średnia rata wzrosła o ok. 55 proc., podczas gdy średnia płaca – o ok. 40 proc.

Podwyżki wynagrodzeń tylko dla wybranych

Nie każdy może zgodzi się z tymi wyliczeniami, bo każdy frankowicz jest w innej sytuacji. Jednak teza, że im więcej zarabiamy, tym mniejsze stosunkowo raty kredytu płacimy (lub ponosimy mniejsze straty), jest słuszna. Szkoda jednak, że w tym roku nie ma co na to za bardzo liczyć. Jak szacują specjaliści, jeśli nominalny wzrost wynagrodzeń sięgnie 3 proc., to już będzie dobrze. Bo chociaż firmy są w miarę dobrej kondycji i osiągają przyzwoite zyski, brakuje impulsów do dzielenia się tymi zyskami z pracownikami (może oprócz górnictwa, gdzie pracownicy i tak potrafią sobie wywalczyć przywileje płacowe).

Argumenty przetargowe pracowników w dyskusjach o podwyżkach są bowiem dosyć słabe. Z jednej strony trudno mówić o rosnących kosztach życia, skoro ceny towarów i usług konsumpcyjnych wręcz spadają. Z drugiej strony ogromna większość pracujących nie do końca chyba spełnia oczekiwania pracodawców. Ci najchętniej w swoich firmach widzieliby tylko wysokiej klasy specjalistów wykonujących pracę za dwóch. Cóż, pozostaje nam jedynie pracować jeszcze więcej i jeszcze wydajniej.