Politykę ekonomiczną kształtuje w Polsce rząd, a nie prezydent, więc z tego punktu widzenia majowe wybory są mniej ważne niż wybory jesienne.
Nie jest to zresztą do końca prawda. Prezydent posiada potężne narzędzie wpływu na sytuację, jakim jest weto. Może je stosować do wszystkich ustaw, z wyłączeniem budżetu. Jak długo między prezydentem i rządem panuje zgoda i współpraca, nie ma to aż takiego znaczenia. Gdyby jednak złożyło się tak, że między obu ośrodkami władzy zapanowałaby niechęć, weto mogłoby się zmienić w niezwykle skuteczną broń, radykalnie krępującą swobodę działania rządu w zakresie polityki gospodarczej.
Druga rzecz jest jednak znacznie ważniejsza. Otóż głównym przedmiotem sporu w tych wyborach są zasadnicze różnice ideowe między głównymi kandydatami. Możemy podśmiewać się z oskarżeń kierowanych przez Andrzeja Dudę pod adresem Bronisława Komorowskiego, że chce w tajemnicy wprowadzić od przyszłego roku euro w Polsce. Oczywiście, w sensie dosłownym to absurd. Ale to, co mówi kandydat PiS, jest jasnym przekazem: obecnie urzędujący prezydent jest zadeklarowanym zwolennikiem integracji europejskiej. Jego rywal jest eurosceptykiem. A wprowadzenie euro to w tej całej debacie tylko chwyt retoryczny, który tę zasadniczą różnicę ideową uwypukla.
Takie właśnie podejście do wyborów prezydenckich, czyniące z nich rodzaj referendum w zasadniczych sprawach rozwojowych kraju, zapoczątkował w 2005 r. Lech Kaczyński. Przeciwstawiał swoją wizję „Polski solidarnej" „Polsce liberalnej" rywala. I nie chodziło o szczegóły, ale o ogólną ocenę tego, jak zmienił się nasz kraj w czasie transformacji. Zaskoczony Donald Tusk nie wiedział, jak na to zareagować i wybory przegrał (z lekką pomocą dziadka z Wehrmachtu).
Dziś mamy przed sobą podobny typ referendum, choć teraz żaden z kandydatów nie jest zaskoczony. Bronisław Komorowski walczy o głosy tych Polaków, którzy uważają, że minione 25 lat było wielkim sukcesem naszego kraju, a wolny rynek, liberalna demokracja i integracja europejska były najlepszym wyborem (co oczywiście nie oznacza, że uważają dzisiejszą Polskę za raj). Andrzej Duda walczy z kolei o poparcie tych wszystkich, którzy w przemianach ostatniego ćwierćwiecza widzą równie dużo ciemnych stron jak jasnych, boją się rynku, nie ufają Unii, nie akceptują dużej części zmian gospodarczych i społecznych (co pewnie nie oznacza, że chcieliby powrotu do przeszłości).