To raczej chaotyczne reakcje na oczekiwania społeczeństwa. Przy czym dużo więcej deklaracji wymusiła na nich najbardziej roszczeniowa część społeczeństwa. Ze znacznie mniejszym odzewem kandydatów spotkały się postulaty umiarkowanych środowisk.

W wyścigu na obietnice dużo lepiej wypada obecny prezydent. Jego główne dobre propozycje dotyczą wsparcia dla innowacji (Andrzej Duda też o tym mówił) oraz dla przedsiębiorców w sporach z fiskusem. Mniej wiemy o kosztach wsparcia dla tworzących miejsca pracy. Jeżeli potwierdzą się prasowe doniesienia o tym, że Ministerstwo Finansów pracuje nad podniesieniem kwoty wolnej od podatku, to ten populistyczny kosztowny dla budżetu gest też pójdzie na rachunek Bronisława Komorowskiego.

Dużo gorzej jest z drugim kandydatem. Najpierw obiecał poprzeć przewalutowanie kredytów frankowych, co powinno kosztować banki, a w konsekwencji budżet, ok. 50 mld zł. Jego obietnica obniżenia wieku emerytalnego wygłoszona w trakcie debaty telewizyjnej wyglądała równie groźnie dla finansów publicznych. A dodatkowo wczoraj przypomniał swoją propozycję likwidacji podatku dochodowego dla emerytów.

Do tego dochodzą pomysły walki z wielkimi zagranicznymi inwestorami: bankami i sieciami handlowymi. To może przynieść państwu dodatkowe dochody, ale zapłacą za to klienci. Dodatkowym efektem będzie ostra, ale niepotrzebna wojna z zagranicznymi inwestorami.

W sumie obaj kandydaci nie wychodzą z własnymi inicjatywami. Nie ma żadnej oryginalnej myśli o tym, jak zapewnić stały wzrost gospodarczy i dobrobyt dla całego społeczeństwa. Może więc to dobrze, że w naszym ustroju prezydenci mają niewielkie rzeczywiste możliwości realizacji swoich obietnic.