Jestem przekonany, że gdyby poziom informatyzacji państwa mierzyć aktywnością polityków i urzędników w mediach społecznościowych, Polska zajęłaby jedno z czołowych miejsc na świecie.

Przeglądając Facebooka i Twittera, dużo szybciej poznamy poglądy czołowych polityków na najważniejsze sprawy państwa, niż śledząc oficjalne komunikaty. Można się cieszyć, że mamy tak dobrze obeznanych z nowoczesnymi technologiami włodarzy. Szkoda tylko, że ta – trzeba dodać, iż czasem beztroska i bezmyślna – aktywność w social mediach nie przekłada się na większe zaangażowanie w tworzenie dobrego prawa, ułatwiającego rozwój rynku cyfrowego. Technologiczny „pociąg", jak pokazała chociażby sprawa ACTA, wciąż o kilka stacji wyprzedza próbujące dogonić go prawodawstwo. Problem dotyczy nie tylko Polski, lecz także całej UE. Np. USA czy kraje Azji mają już strategie i przepisy dotyczące działania rynku cyfrowego. A UE? Bruksela dopiero teraz zabiera się za jego uporządkowanie, ogłaszając niedawno strategię jednolitego rynku cyfrowego. Jej szczytny cel zakłada „zniesienie ograniczeń regulacyjnych i ostateczne przekształcenie 28 rynków krajowych w jedną całość", jak głosi oficjalny komunikat.

Rynek online to tylko wycinek cyfrowej rzeczywistości, która coraz mocniej wkracza w nasze życie. A tutaj nie zawsze wystarczą najnowocześniejsze technologie i ujednolicone przez Brukselę przepisy. Co pewien czas w Polsce głośno jest np. o e-administracji, a raczej problemach z jej funkcjonowaniem. Chodzi nie tylko o to, żeby działała, lecz także o to, by mogli z niej korzystać przeciętni obywatele, a nie tylko absolwenci informatyki. To tym ważniejsze, że kilka milionów Polaków, szczególnie starszego pokolenia, nie umie używać komputera i korzystać z internetu, a co dopiero mówić o wypełnianiu urzędowych wniosków online. Sytuację ratują fundusze UE, dzięki którym udało się uruchomić kilka sensowych programów podnoszenia cyfrowych kompetencji Polaków. Pisząc „sensowne", mam na myśli nie takie, które uczą korzystania z rozbudowanych i niepotrzebnych przeciętnemu Kowalskiemu funkcji arkuszy kalkulacyjnych, ale takie, które przybliżają np. to, jak założyć konto w banku za pośrednictwem internetu, zrobić zakupy online czy skontaktować się z urzędem w sprawie wyrobienia nowego dowodu osobistego. Tutaj pochwała należy się Ministerstwu Administracji i Cyfryzacji, które zaangażowało się w ostatnich latach w rozwiązywanie problemu podnoszenia cyfrowych umiejętności Polaków, realizując m.in. program „Polska cyfrowa równych szans".

W kolejnej perspektywie finansowej UE powinny się znaleźć pieniądze na kontynuację projektów, które zgromadziły duży potencjał i udowodniły swoją skuteczność. Trzeba też zadbać o zachowanie skali działania. Rozdrabnianie, dzielenie finansowania, wprowadzanie sztucznych ograniczeń dla zgłaszanych projektów – to prosta droga do utopienia nawet najlepszych inicjatyw.

Także i w tej – wydawałoby się: niewinnej – kwestii, jaką jest edukacja cyfrowa, pojawiają się problemy. Od osób zaangażowanych w cyfryzację administracji można usłyszeć, że niektórzy urzędnicy wcale nie palą się do e-administracji i tego, by Polacy masowo potrafili korzystać z jej dobrodziejstw. Jeśli bowiem urzędową sprawę załatwimy jednym kliknięciem, to co stanie się z tonami papieru, tysiącami pieczątek, podpisów, załączników i z urzędnikami? Mało mnie to martwi – dawno temu apokalipsę miało przynieść wprowadzenie maszyny parowej. Jak widać, świat się od tego nie zawalił.