Nasza waluta bije rekordy słabości, czego wyrazem jest kurs franka szwajcarskiego, który w czwartek wynosił 5,13 zł. Podobnie historycznie drogi jest dolar, a w jego ślady idzie euro. Dla Polaków zadłużonych w walutach obcych oraz importerów, a przez to dla całej gospodarki, która będzie borykać się z jeszcze większą inflacją, to prawdziwy cios.

Ciekawe, że wśród ofiar kryzysu walutowego nie są wymieniane finanse publiczne. Z jednej strony drożejące euro i dolar uderzają w budżet, bo rośnie wycena i koszty obsługi zadłużenia w tych walutach. Z drugiej strony wartość walutowego zadłużenia nie jest dziś zbyt wysoka, co zmniejsza ryzyko turbulencji: na koniec lipca stanowiło ok. 23 proc. całego długu. Dla porównania w ostatniej dekadzie w szczytowym momencie udział ten przekraczał 35 proc. Co więcej, jak podkreślają ekonomiści, słaby złoty to import inflacji do Polski, co z kolei (też w krótkim okresie) sprzyja budżetowi – większe są wpływy z podatków, relatywnie szybciej też państwo wyrasta ze swojego długu.

Ale jak mawia Warren Buffett, „gdy przychodzi odpływ, widać, kto pływał bez majtek”. Dopiero za jakiś czas zobaczymy, czy polska polityka fiskalna przejdzie pozytywnie weryfikację rynkową. Rząd przekonuje, że finanse publiczne są bezpieczne, stać nas i na ochronę gospodarki przed rosnącymi cenami energii, i na kolejne transfery socjalne, i na wzrost wydatków na wojsko. Słowem, budżet państwa zniesie wszystko. Czy to prawda?

Od rządu należy dziś oczekiwać olbrzymiej odpowiedzialności za stan finansów publicznych. Za jej brak możemy bowiem zapłacić wysoką cenę. Przekonuje się o tym właśnie Wielka Brytania. Za przedstawienie nieodpowiedzialnych planów ekspansji fiskalnej prowadzących do wzrostu zadłużenia inwestorzy ukarali brytyjski rząd niespotykaną od 30 lat przeceną funta i tamtejszych papierów skarbowych. Pomimo wiarygodności swej gospodarki Brytyjczycy i tak stanęli na skraju kryzysu.