Energetycy, doświadczeni ubiegłorocznym 20. stopniem zasilania, dwoją się i troją, by powtórki ograniczeń w dostawach energii nie było, a tym bardziej blackoutu. W tym roku pomogą choćby nowe łącza z Litwą, ale w długiej perspektywie konieczna jest budowa nowych bloków elektrycznych, bo te uruchomione za Gierka czują już zew złomowiska.

Planowany przez rząd mechanizm tzw. rynku mocy – znany z Europy Zachodniej – ma zachęcić firmy energetyczne do inwestycji w nowe źródła prądu. I zapewnić, że na tym nie stracą. Myślę, że wszyscy – od przeciętnego Kowalskiego po największe zakłady przemysłowe – skłonni jesteśmy za taką „polisę od blackoutu" zapłacić, ale przepłacać nie chcemy. A takie ryzyko istnieje.

Już najbardziej prawdopodobna 18-proc. podwyżka kosztu zakupu energii przez przemysł wydaje się znaczna. Dlatego w tej sprawie decydentom trzeba uważnie patrzeć na ręce. Tym bardziej że rząd występuje tu w trzech osobach: ustalającego reguły gry, właściciela czeboli energetycznych dominujących na polskim rynku, wreszcie właściciela chylących się ku upadkowi kopalń.

Rząd PiS wzorem poprzedników wpycha górnictwo w objęcia energetyki w nadziei, że jej zyski zasypią węglowe straty i pozwolą utrzymać spokój społeczny. Przy wszystkich próbach systemowego podbicia cen energii rodzi się więc obawa, że to – pośrednio – zrzutka na rozbrojenie tykającej na Śląsku bomby politycznej i przerzucanie kosztów na odbiorców.

Skutki takiego transferu pieniędzy byłyby dla kraju opłakane. Przy wysokich kosztach energii ryzykowalibyśmy utratę bardziej energochłonnej części przemysłu, zwłaszcza że przy rosnącym apetycie Polaków na podwyżki płać stopniowo tracić będziemy tak ważną przewagę konkurencyjną jak niski koszt pracy. Dlatego planując zmianę systemu finansowania energetyki, rząd i minister energii będą musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, co jest dla nich ważniejsze – dobre samopoczucie 90 tys. ludzi pracujących w schyłkowej branży górniczej czy los 5 mln zatrudnionych w całym polskim przemyśle.