I na odwrót – sieci handlowe zaczynają produkować, by przejąć marże wytwórców. Wygląda to trochę tak, jakby każdy myślał, że po drugiej stronie płotu trawa jest bardziej zielona. Ale to, że inni mają lepiej, może być złudne.
Przez proces wzajemnego zżerania swoich biznesów przeszły już w ostatnich dekadach firmy mediowe, IT czy telekomy. Wiele z nich się na tym boleśnie sparzyło. Ale czy był to Microsoft, gdy decydował się produkować konsole do gier, smartfony z logo Nokia, czy mediowy konglomerat Time Warner, gdy z okazji absurdalnie drogiego przejęcia America Online zmieniał nazwę, wszystkie te firmy robiły to z jednego powodu – chęci znalezienia obszarów, gdzie mogłyby pomnażać marże i zyski skuteczniej niż w branżach, które znają na wylot.
Było im nieco łatwiej niż specom od handlu czy produkcji spożywczej – przemiany przyspieszała postępująca konwergencja urządzeń i mediów, konsekwencja rewolucji cyfrowej. Ale ryzyko wciąż pozostało. I właśnie pod tym względem niewiele się zmieniło – wychodzenie poza core biznes wciąż jest ryzykowne.
Lata pełzającego wzrostu gospodarczego, podsycanego bardziej przez pompowanie pieniędzy do gospodarek niż rzeczywiste inwestycje, sprawiły, że firmy bardziej skłonne są takie ryzyko ponosić. W globalnej gospodarce jest nadmiar pieniędzy. W dłuższym okresie gnieżdżenie się na rosnącej górze pieniędzy jest niemożliwe. Bo imperatyw kapitalizmu pozostaje niezmienny – liczy się dynamika. Kto nie rośnie, nie istnieje, kto nie daje stopy zwrotu, niewart jest uwagi. Pieniądze muszą pracować.
Imperatyw ten sprawuje się całkiem dobrze, gdy istnieją możliwości wzrostu. Dużo gorzej, gdy ryzyko niebotycznie rośnie albo wręcz jego w miarę obiektywne oszacowanie jest niemożliwe. Tego właśnie doświadczyliśmy u zarania kryzysu finansowego. Imperatyw zysku wygrał ze zdrowym rozsądkiem. Oby ci, którzy szukają nowych pól zysku, byli w stanie oszacować ryzyko. Inaczej nie tylko oni polegną, ale i pociągną za sobą innych.