Patrząc na tutejsze cudowne niebo i morze – i w ramach urlopu darowując sobie czytanie i oglądanie kłótni naszych polityków – człowiek zaczyna się naprawdę zastanawiać nad głębszym sensem ludzkiej aktywności i jakości życia. I z większym dystansem patrzy na wskaźniki wzrostu PKB, zmiany kursów walutowych, ratingi, indeksy giełdowe i prognozy koniunktury.
W sprawie Grecji mam nieco nieczyste sumienie, bo piszę i mówię o niej w sposób nadzwyczaj niekonsekwentny. Z jednej strony uwielbiam ten kraj i stale do niego jeżdżę. Z drugiej od 20 lat systematycznie go obsmarowuję, nieodmiennie uznając za przykład fatalnego zarządzania gospodarczego, nieodpowiedzialności finansowej, korupcji, nieudolnej biurokracji, pasożytniczej klasy politycznej, paraliżujących prywatyzację i restrukturyzację firm związków zawodowych, powszechnej niechęci do wolnego rynku. Niby wszystko się zgadza. Efekty gospodarcze (mierzone w standardowy sposób, czyli wzrostem PKB) są fatalne: Grecja, której PKB na głowę mieszkańca był ćwierć wieku temu dwa i pół razy wyższy niż w Polsce, dziś znalazła się za nami. Ale tam, na miejscu, wcale się nie czuje, że jest to kraj nieszczęśliwy.