Zmianę wprowadzono pod wzniosłym hasłem zwiększenia bezpieczeństwa energetycznego. Ale dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane: przepisy ograniczą konkurencję, umacniając monopolistyczną pozycję PGNiG. Bo tylko państwowy gigant ma podziemne magazyny gazu. Owszem, udostępni je rywalom, ale stawki, które za to policzy, najprawdopodobniej podbiją ceny paliwa z importu, czyniąc go nieopłacalnym.

Jest ważny aspekt tych zmian – europejski. Polska, która usilnie lobbuje za powstaniem unii energetycznej i pod tym hasłem buduje łączniki gazowe do sąsiednich krajów, de facto tę unię sabotuje, wprowadzając nowe regulacje. Okazuje się przy tym, że sami w jednej dziedzinie niszczymy wolny rynek, podczas gdy w innej, np. w kwestii pracy polskich kierowców i budowlańców na Zachodzie, domagamy się od krajów UE respektowania jego zasad. Ale zasady Wspólnoty nie są szwedzkim stołem, z którego można wyjadać, co komu smakuje. To transakcja wiązana: żądasz wpuszczenia na obcy rynek, otwórz swój dla innych.

Owszem, poszczególne kraje stosują różne sztuczki, by ograniczyć konkurencję, nie łamiąc przy tym europejskiego prawa. Przyczynia się to jednak do nieefektywności unijnej gospodarki jako całości. W wielu jej dziedzinach wspólny rynek istnieje tylko teoretycznie: od gazu przez energię elektryczną po telekomunikację i transport kolejowy. We wszystkich istnieje 28 oddzielnych systemów regulacyjnych, 28 systemów certyfikacji i 28 różnych ciał decyzyjnych. Kto chce działać w całej Unii, musi się między nimi nauczyć lawirować. Podbija to koszty funkcjonowania i wyjaśnia po części, dlaczego np. gospodarka USA jest bardziej efektywna od europejskiej. Nie może być inaczej, gdy krajowe legislacje są nastawione na obronę krajowych monopoli. Tak jak na rynku gazu w Polsce.