Ostatnio, kiedy wypowiadałem się na jednym z portali słowami, że „nigdy nie byłem przeciwnikiem kredytów w walutach obcych", spłynęła na mnie fala krytyki ze strony internautów. Przeanalizujmy więc tę dziedzinę bankowości, która wkrótce będzie obchodzić w Polsce 20-lecie.
Kredyty walutowe w Polsce – początek
Zanim na rynku kredytowym pojawiły się franki, wcześniej, tj. od 1998 roku, można było pozyskać kredyt w niemieckiej marce. Była to wówczas zupełna nowość na rynku kredytowym. W pierwszym okresie produkt ten dotyczył finansowania zakupu samochodu.
Takich kredytów udzielał Powszechny Bank Gospodarczy, wchłonięty parę lat później przez Bank Pekao. Wszyscy klienci, którzy zdecydowali się na kredyt w DEM, sporo zarobili. Bez wyjątku. Przypomnę tylko, że w 1998 roku oprocentowanie kredytów w naszej walucie oscylowało na poziomie 28–29 proc., zaś przy kredytach w markach – jedynie 9,5 proc. w skali roku.
Pierwszą lekcję, na czym opierać się powinien wybór waluty kredytu, udzielił mi... jeden z klientów. Był to rok 1999, kiedy stawiałem pierwsze kroki w kredytach hipotecznych, jako pośrednik. Miałem zawartą umowę z Bankiem PKO BP, w którym można było uzyskać kredyty w złotym lub w euro. Pewnie czytelnicy nie widzą w tym obecnie nic dziwnego. Jednak w 1999 r. waluta ta była tak samo egzotyczna jak teraz np. mozambijskie meticale.
Właśnie wtedy powołano euro do życia, ale na początku – tylko do rozliczeń bezgotówkowych. Kiedy więc mój klient zażyczył sobie kredyt w euro, patrzyłem nań trochę jak na ekscentryka lub... snoba. Szczególnie że ten kredyt, jeśli chodzi o oprocentowanie, wcale nie był wtedy tani.