Sąd nad frankiem. Co dalej, frankowiczu?

Od pamiętnego czarnego czwartku, tj. od 15 stycznia 2015 r., wszelkie kredyty walutowe odsądza się od czci i wiary. Czy robimy to na pewno słusznie?

Publikacja: 05.07.2017 21:54

Ostatnio, kiedy wypowiadałem się na jednym z portali słowami, że „nigdy nie byłem przeciwnikiem kredytów w walutach obcych", spłynęła na mnie fala krytyki ze strony internautów. Przeanalizujmy więc tę dziedzinę bankowości, która wkrótce będzie obchodzić w Polsce 20-lecie.

Kredyty walutowe w Polsce – początek

Zanim na rynku kredytowym pojawiły się franki, wcześniej, tj. od 1998 roku, można było pozyskać kredyt w niemieckiej marce. Była to wówczas zupełna nowość na rynku kredytowym. W pierwszym okresie produkt ten dotyczył finansowania zakupu samochodu.

Takich kredytów udzielał Powszechny Bank Gospodarczy, wchłonięty parę lat później przez Bank Pekao. Wszyscy klienci, którzy zdecydowali się na kredyt w DEM, sporo zarobili. Bez wyjątku. Przypomnę tylko, że w 1998 roku oprocentowanie kredytów w naszej walucie oscylowało na poziomie 28–29 proc., zaś przy kredytach w markach – jedynie 9,5 proc. w skali roku.

Pierwszą lekcję, na czym opierać się powinien wybór waluty kredytu, udzielił mi... jeden z klientów. Był to rok 1999, kiedy stawiałem pierwsze kroki w kredytach hipotecznych, jako pośrednik. Miałem zawartą umowę z Bankiem PKO BP, w którym można było uzyskać kredyty w złotym lub w euro. Pewnie czytelnicy nie widzą w tym obecnie nic dziwnego. Jednak w 1999 r. waluta ta była tak samo egzotyczna jak teraz np. mozambijskie meticale.

Właśnie wtedy powołano euro do życia, ale na początku – tylko do rozliczeń bezgotówkowych. Kiedy więc mój klient zażyczył sobie kredyt w euro, patrzyłem nań trochę jak na ekscentryka lub... snoba. Szczególnie że ten kredyt, jeśli chodzi o oprocentowanie, wcale nie był wtedy tani.

Klient ten jednak umiał swój wybór uzasadnić: „Obecnie kurs euro jest przewartościowany, z pewnością wkrótce znacząco spadnie". Ma to sens – pomyślałem. I tak faktycznie się stało: pod koniec 1999 r. kurs euro wynosił ok. 4,4 zł, a po dwóch latach spadł do 3,5 zł. I wtedy należało przejść na złotówki! Prawda, jakie to proste?

Zakazać czy nie?

Obecnie kredyty w walutach obcych są praktycznie wyrugowane z polskiego rynku. Uważam to za słuszne, mając na względzie przede wszystkim obecne niskie stopy procentowe dla złotówki. Ale przecież WIBOR spadł do oczekiwanego przez kredytobiorców poziomu całkiem niedawno. Przez długi okres kredyty w naszej walucie były po prostu bardzo drogie. A Polska, szczególnie w okresie po wejściu do Unii, potrzebowała taniego pieniądza. Jak ludzie powietrza.

Z perspektywy czasu uznać należy, że problemem nie był sam fakt, że te tak ryzykowne instrumenty finansowe zostały dopuszczone do sprzedaży. Przyczyną obecnej sytuacji frankowiczów jest przede wszystkim kompletny brak edukacji w tym zakresie. Oraz chciwość bankowców, którzy nie zatrzymali akcji frankowej w najbardziej ryzykownym okresie.

Nikt nigdy z grona „ekspertów od ekonomii" nie zajął się tematem ryzyka związanego z kredytami w walutach obcych. Założenia są oczywiste: zadłużenie się w obcej, mocnej walucie (vide: CHF) nie może mieć miejsca w sytuacji, kiedy waluta ta znacząco się osłabiła wobec złotówki. Taka wiedza powinna być powszechna wśród kredytobiorców, ale także obligatoryjnie powinna być brana pod uwagę przez kredytodawców. Szczególnie jeśli podejmujemy na szeroką skalę akcję walutową w najbardziej stabilnej walucie, jaką był i pewnie zawsze będzie frank szwajcarski. Wszak siła waluty jest wprost proporcjonalna do siły gospodarki danego kraju. Co zatem oznaczało wejście w masową sprzedaż kredytów frankowych? Rzuciliśmy wyzwanie Szwajcarii. W ekonomii.

Kredyty w CHF upowszechniły się w Polsce w 2004 r. Wraz z wejściem do Unii nasza gospodarka włączyła piąty bieg i wtedy właśnie potrzebowaliśmy dużych ilości taniego pieniądza. Warunki takie spełniał wówczas właśnie kredyt frankowy. Jeśli jednak spojrzymy na tę kwestię w dłuższej perspektywie, widać, jak ryzykownym posunięciem było całkowite uwolnienie tej akcji. Wszak kredyty hipoteczne to zadłużenie się zwykle na nie mniej niż 25 lat. Niektóre banki miały w ofercie kredyty nawet na lat 50.

Nawet jeśli uznamy, że po wejściu do UE Polska stała się „tygrysem Europy", było wielkim optymizmem (graniczącym z totalną lekkomyślnością) założenie, że taki stan będzie trwał przez lat kilkadziesiąt. Bo zadłużenie się w CHF na lat 30 czy 40 lat oznaczało wprost założenie, że kurs tej waluty do złotówki w tak długim okresie nie ulegnie znacząco zmianie. To trochę tak, jakby Usain Bolt wyzwał na pojedynek w biegu na 42 km Eliuda Kipchogego.

Na kogo byś stawiał jako zwycięzcę? Przypomnę tylko, że ten drugi to mistrz olimpijski z Rio w biegu maratońskim. Jednakowoż, gdyby taki pojedynek można było przerwać w dowolnym momencie, oczywiste, że wygrałby Bolt. Na przykład schodząc z trasy po 2 km. Podobną wiktorię odniósłby każdy frankowicz, przechodząc na złotówki np. w pierwszej połowie 2008 roku. Ale tenże takiej wiedzy po prostu nie posiadał... Ja uciekłem z CHF na naszą walutę przy kursie 2,5 zł za 1 franka. I do tego samego namawiałem klientów. Cóż z tego, kiedy euforia spadającego wciąż kursu franka przesłaniała skutecznie rozsądek kredytobiorców.

Nie pomagali też w wyborze właściwej strategii kredytowej wspomniani eksperci. Nie podjęto nawet żadnej dyskusji na temat wiszącej w powietrzu katastrofy.

2007–2008: okres największych błędów

Czy można było przewidzieć zbliżającą się zapaść? Tak. Wystarczyło wyciągnąć wnioski z tego, co działo się w USA w okresie kilku lat przed upadkiem Lehman Brothers. Przypomnijmy: kryzys finansowy w Stanach Zjednoczonych został oficjalnie ogłoszony w 2007 r., ze względu właśnie na upadek rynku kredytów hipotecznych typu subprime. Było oczywiste, że po niedługim czasie kryzys ten – niczym fala tsunami – trafi do Europy. A więc także do Polski. Zagrożenie to zostało w naszym kraju zupełnie zignorowane, zarówno przez bankowców, jak i przez wszystkie służby finansowe.

Istotny udział we frankowej katastrofie ma także Rada Polityki Pieniężnej, która w okresie 2007–2008 aż ośmiokrotnie (!) podnosiła wysokość stopy referencyjnej. Po ostatniej podwyżce – w czerwcu 2008 roku – wynosiła ona 6 proc. (obecnie 1,5 proc.). Aby nie udawać tu mądrego po szkodzie, zacytuję fragment mojej wypowiedzi dla dziennika „Rzeczpospolita" z grudnia 2007 roku: „Z jednej strony złoty się umacnia i wartość franka spada, a z drugiej – Rada Polityki Pieniężnej podnosi sukcesywnie stopy procentowe w PLN. Grozi nam więc antyczna tragedia wyboru: kredyt złotówkowy jest bardzo drogi, a kredyt we frankach – piekielnie niebezpieczny!".

I co się wówczas wydarzyło? To, co było prawie od dwóch lat do przewidzenia.

Frankowa pułapka zatrzasnęła się we wrześniu 2008 roku. Prawie jak w „Pulp Fiction", kiedy bohaterowie tego filmu Butch Coolidge oraz Marsellus zostali uwięzieni przez psychopatycznego Zeda i jego kompana. Nagły skok franka, który miał miejsce po upadku Lehman Brothers, wywołał falę paniki w sektorze finansowym. Z dnia na dzień niemal wszystkie zagraniczne banki wycofały się z kredytów hipotecznych. Nie tylko „frankowych". Działanie takie było pozbawione sensu: upadek wspomnianego banku nie miał żadnego wpływu na polską gospodarkę ani na nasz sektor bankowy.

Co oznacza zahamowanie akcji kredytowej na tak rozgrzanym rynku, który potrzebuje – jak mózg tlenu – stałego dopływu taniego pieniądza? Nieodwracalne, bardzo niekorzystne zmiany. Bankructwo wielu podmiotów. Demolkę rynku pracy. Pomimo to udało nam się odbić z recesji pod koniec 2009 roku. Jednak nasze służby finansowe zadały gospodarce drugi cios.

W 2009 r. nastąpiło odbicie, ale wciąż na rynku niezbędna była duża ilość taniego pieniądza. Jednak „twardziele" z Rady Polityki Pieniężnej trzymali mocno wysoki kurs stopy referencyjnej, obniżki zaczęły się dopiero w 2013 r. Pozostała wtedy jedna, jedyna szansa: postawić na tanie kredyty w euro. I faktycznie – ta forma zakupu nieruchomości na kredyt zaczęła się upowszechniać. Niestety, do akcji weszła Komisja Nadzoru Finansowego. Zabrano nam tani pieniądz z Eurolandu w połowie 2010 r. Było to konsekwencją opracowanej przez KNF rekomendacji T, która znacząco ograniczyła akcję kredytów walutowych.

Czy można było przewidzieć skutki powtórnej zapaści naszej gospodarki po takim ruchu KNF? Bez problemu. W owym okresie napisałem kilkanaście publikacji na ten temat, są one dostępne w sieci, m.in. „Śmierć kredytom hipotecznym!", „SOS dla kredytów w euro", „Polskiej gospodarce grozi bezpieczne bankructwo". A przecież nawet nie jestem ekonomistą. Oto cytat z jednej z wymienionych publikacji (z 2010 roku): „Teraz z całą pewnością trzeba postawić na tani kredyt w euro! (...) Lepiej jest bowiem postawić na ryzykowny rozwój polskiej gospodarki niż na jej bezpieczne bankructwo".

Kto odpowie za błędy?

Odpowiedź na to pytanie znamy. Wszystkie rachunki mają zapłacić klienci. Tak zatrważająca ilość błędnych działań i zaniechań, tak wielka lekkomyślność czy też nawet raczej rażące niedbalstwo bankowców i służb finansowych oraz kolejnych rządów musi zastanawiać. Narzuca się pytanie: czy aby na pewno tak opisane powyżej kardynalne błędy – w ilościach hurtowych – były przypadkiem? Można takie założenie przyjąć. Ale być może katastrofa frankowa ma drugie dno?

To temat na inną dyskusję, wszak w podobny sposób zostały zaplanowane i przeprowadzone najgroźniejsze w skutkach kryzysy gospodarcze w USA. Zacytujmy tu fragment opracowania „Wojna o pieniądz" Songa Hongbinga: „Chodzi o wykorzystanie gospodarczej prosperity i recesji (...) Odkąd bankierzy zdobyli zasadnicze prawo do kontroli podaży pieniądza w Stanach Zjednoczonych, gospodarcze zjawiska, takie jak okres prosperity i recesja, stały się procesami możliwymi do precyzyjnego zaplanowania i kontrolowania".

Wróćmy na koniec do frankowej pułapki i kultowego filmu „Pulp Fiction". Jak państwo pewnie pamiętają, grany przez Bruce'a Willisa Coolidge uciekł z pułapki. Udało się to także Marsellusowi, ale i on bardzo chciał się wyrwać z tej mocno niekomfortowej sytuacji. Sam nie dałby rady, pomógł mu w tej ucieczce właśnie Coolidge. Pozostał w pułapce – nawet nie wiemy, od jak dawna tam przebywał – trzeci więzień: Pokraka. Ten bowiem jakby się pogodził ze swoją niedolą. I czekał biernie na to, co los przyniesie.

A jaka jest Twoja metoda działania, frankowiczu? Podejmiesz walkę z bankiem? Czy pójdziesz w ślady Pokraki?

Krzysztof Oppenheim, ekspert finansowy od kredytów hipotecznych, restrukturyzacji i konsolidacji zobowiązań, związany z bankowością od 1993 r. Pionier na rynku pośrednictwa kredytowego. Specjalizuje się także m.in. w upadłości konsumenckiej i pomocy frankowiczom. Twórca bloga Poradnik dla Zadłużonych.

Ostatnio, kiedy wypowiadałem się na jednym z portali słowami, że „nigdy nie byłem przeciwnikiem kredytów w walutach obcych", spłynęła na mnie fala krytyki ze strony internautów. Przeanalizujmy więc tę dziedzinę bankowości, która wkrótce będzie obchodzić w Polsce 20-lecie.

Kredyty walutowe w Polsce – początek

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację