Jest sporo prawdy w tłumaczeniu producentów, że ubrania produkowane pod lokalnymi markami sprzedają się dziś słabiej, bo rynek po prostu dojrzał. To oznacza, że wiemy, co lubimy, a więc kupujemy w mniejszej liczbie miejsc i zdecydowanie mniej impulsowo. To już nie czasy wychodzenia z epoki dzikich„giełd i kompletowania pierwszych samodzielnie wybranych i przemyślanych zestawów ubrań do pracy. Ale dodatkowo może być też tak, że – zmuszone do konkurowania z coraz większą liczbą firm – polskie marki nie zawsze nadążają za swoim klientem. Albo po prostu na zawsze już zawęził im się rynek. W internecie roi się dziś od fantazyjnych ofert małych, lokalnych (i nie tylko) producentów ubrań, w większych miastach wciąż wyrastają kolejne butiki lokalnych projektantów. Nie ma się co dziwić, że do sieciówki, choćby i najlepszej, klienci trafiają rzadziej. Do tego dochodzą coraz częstsze zagraniczne podróże klientów marek z nieco wyższej półki, które często kończą się powrotami z nową „wakacyjną" sukienką czy koszulą, mającą większe szanse zawojować swoją oryginalnością biura czy salony.
Z drugiej strony niecelujący w najtańsze marki dojrzały polski klient to dziś zazwyczaj osoba coraz bardziej świadoma nie tylko własnego stylu. Stąd coraz modniejsze „swapy" ubraniowe, czyli wymiany ubrań organizowane przez rozmaite organizacje, dzielnice, ale – przede wszystkim – przez samych znajomych miedzy sobą. Dzięki nim można za darmo odświeżyć szafę, nie ulegając jednocześnie niemodnemu już dzisiaj zakupoholizmowi.
Daleko mi do wiary w sukces jakiejś niezniszczalnej tkaniny (takiej, jak ta z kultowego filmu „Człowiek w białym garniturze"), bo moda jest nam potrzebna, chociażby do definiowania własnego wizerunku, ale w to, że potentaci odzieżowi złote czasy mogą mieć już na zawsze za sobą, akurat wierzę.