Kupujemy tony środków „leczących" choroby, które de facto nie istnieją. Przykłady można mnożyć. Dotyczą różnych branż, ale mają wspólny mianownik: jeśli potrzeba jest sztucznie wykreowana, to popyt ma charakter krótkoterminowy. Będzie chwilową modą, niczym więcej. Natomiast jeśli trafimy w potrzebę, która ma głębszy charakter, systemowy, to sprawa zyskuje nowe oblicze.

W tym kontekście możemy rozpatrywać telemedycynę – rozumianą szeroko. Jako możliwość umówienia się do lekarza przez internet, odbycia zdalnej konsultacji, otrzymania recepty drogą elektroniczną – z dala od przepełnionej poczekalni, w której siedzi (lub raczej stoi z braku miejsc) tłum zakatarzonych i kaszlących pacjentów. Do tego dochodzi potężny rynek urządzeń monitorujących stan zdrowia, różnego rodzaju opasek czy czujników. Będących genialnym rozwiązaniem dla osób starszych i przewlekle chorych.

O tym, że telemedycyna to żyła złota, przekonani są globalni gracze – firmy doradcze, fundusze private equity i venture capital. Wchodzą w nią też podmioty branżowe – zarówno duże koncerny informatyczne, jak i małe startupy. Wszystko przemawia za tym, że cyfryzacja medycyny to konieczność. Społeczeństwo się starzeje, przybywa osób z chorobami cywilizacyjnymi, a jednocześnie wzrasta zamożność. Na leczenie prywatne wydajemy coraz więcej.

Trzeba jednak pamiętać, że służba zdrowia to branża szalenie trudna. Kluczem do sukcesu jest mądry podział usług pomiędzy sektor publiczny i prywatny oraz oplecenie tego ekosystemu siecią telemedyczną. Czy to się uda? Pozostaje mieć nadzieję, że tak, choć problemy z systemem e-zdrowie potwierdzają hipotezę, że będzie to szalenie trudne zadanie.