Najpierw padał deszcz, a potem nadciągnął mróz i w środę rankiem ulice i chodniki Wilna pokryła warstwa lodu. Co się działo na ulicach? Karambole, wywrotki, wyjazdy poza ulice, uderzenia w latarnie, hamowanie na ścianach domów. Na przystankach utknęły tysiące ludzi, a autobusy które zdołały wyjechały na trasy pomimo ostrzeżeń meteorologów, także zaliczyły kolizje i wypadnięcia w jezdni. Ludzie, którzy próbowali dojść gdziekolwiek pieszo, łamali nogi i ręce na oblodzonych chodnikach.
„ Już rankiem trzeba było ogłosić w mieście stan wyjątkowy. Miasto powinno funkcjonować w warunkach ekstremalnej sytuacji. W rzeczywistości mamy setki jak nie tysiące uszkodzonych pojazdów i bardzo dużo poszkodowanych, może i ofiar śmiertelnych. A przecież tego wszystkiego można było uniknąć. My - znając prognozy obdzwoniliśmy ludzi i odwołaliśmy wszystkie zajęcia - ocenił Arturas Pakenas ekspert ruchu drogowego i instruktor w szkole nauki jazdy, dla portalu Delfi.
Ekspert wskazał na bezmyślność kierowców, którzy pomimo, że sami z ledwością dochodzili do aut, to wyjeżdżali na oblodzone ulice. Chyba liczyli, że te główniejsze ulice już zostały posypane. Ale się przeliczyli. Nawet główna ulica Wilna - Prospekt Gedymina, była gładziutka jak olimpijska arena w Piongczangu.
- Dlaczego na ulicach znajdował się żywy lód w czasie największego porannego szczytu komunikacyjnego między 7.00 i 8.00? Dlaczego służby drogowe do 6.00 rano nie doprowadziły miasta do przejezdności - pytał Pakenas i pytania te zadają sobie dzisiaj Wilnianie.
Mer Wilna Remigjus Simasius pośpieszył z przeprosinami, nazywając to co się działo rankiem „niedogodnościami".