Blokowanie nielegalnych serwisów, często zarejestrowanych w rajach podatkowych, miało m.in. zwiększyć wpływy do budżetu. Nowelizacja ustawy, która wprowadziła zmiany, mogła się początkowo wydawać sukcesem. Udział szarej strefy drastycznie spadł, a wartość rynku bukmacherskiego w 2017 r. niemal się podwoiła – do 3 mld zł.
Niestety, wiele wskazuje na to, że rząd wygrał tylko pierwszą bitwę, ale hazardową wojnę przegrywa. Nielegalni bukmacherzy nie zniknęli i z miesiąca na miesiąc ich aktywność rośnie. O skali problemu świadczy fakt, że o ile 1 lipca 2017 r., gdy uruchomiono rejestr domen zakazanych, zablokowano 482 strony, o tyle już w październiku było ich 983. W maju br. na czarnej liście znalazło się ponad 1,8 tys. pozycji, a dziś jest ich 2,4 tys.
Zmiana prawa miała sprawić, że działający w szarej strefie operatorzy wrócą na rynek już z polską licencją, zasilając budżet milionami z podatków od zakładów wzajemnych. Ministerstwo Finansów jednak się przeliczyło. Po wejściu w życie nowej ustawy do grona legalnie działających w naszym kraju „buków" dołączyły jedynie dwie firmy, zwiększając listę licencjonowanych podmiotów do zaledwie ośmiu. Co prawda legalni bukmacherzy – po legislacyjnym uderzeniu w szarą strefę – znacząco zwiększyli swoje zyski, przejmując m.in. klientów takich hazardowych potentatów, jak Bet365 czy Bwin, ale teraz wiele firm, które początkowo wycofały się z naszego rynku, przystąpiło do kontrofensywy. Blokowanie nielegalnych stron stało się walką z wiatrakami.
Próbę uregulowania rynku może utrudnić wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE, który w sporze między Sporting Odds a węgierskim fiskusem stanął po stronie brytyjskiej spółki. Stwierdził, że państwo członkowskie nie może dyskryminować firm z innych krajów Unii w dostępie do rynku gier hazardowych.