Oznaczałoby to ok. 2,3 mln bezrobotnych (według rejestrów urzędów pracy). Bardziej optymistyczne szacunki mówią o 14 proc., ale to i tak najwyższy poziom od marca 2007 r.
Co ciekawe, mimo to rząd ostatnio nie pozwolił na zwiększenie o 1 mld zł z wydatków Funduszu Pracy (na który składają się pracownicy) na aktywną walkę z bezrobociem. Argumentował - ustami ministra finansów Jacka Rostowskiego - że w razie czego będą stosowane inne rozwiązania. Może rzeczywiście instrumenty walki z bezrobociem stosowane przez urzędy pracy nie przynoszą wielkich efektów, ale problemem jest właśnie to, że dotychczas kolejne rządy nie znalazły - i wydaje się, że nawet nie próbowały znaleźć - skutecznego lekarstwa na brak pracy.
Niski poziom zatrudnienia, i co za tym idzie wysoki poziom bezrobocia, utrzymują się w Polsce od lat. Naszym największym sukcesem było osiągnięcie z października 2008 r., gdy odsetek osób bez pracy wyniósł 8,8 proc. Ale to wciąż było 1,3 mln osób!
Być może władza w Polsce uznaje, że długotrwałe, poważne problemy na rynku pracy to nasz lokalny koloryt. Ot, taka permanentna cecha np. gospodarek transformujących się. A to błąd. Tym bardziej że ostatnie dane pokazują, iż nawet dynamiczny wzrost gospodarczy wcale nie musi oznaczać przyrostu miejsc pracy. Coraz więcej ekonomicznych autorytetów domaga się więc od państwa strategii nie tyle obniżenia bezrobocia, co wzrostu zatrudnienia. Na przykład przez mądre wsparcie rozwoju przedsiębiorczości, innowacyjności i gospodarki cyfrowej. Władza nie pozostaje głucha na te apele i nawet w obietnicach takie programy buduje. Jednak na razie pozostają one tylko deklaracjami, czekamy także na czyny.