Niecierpliwie wyczekiwany komunikat przyniósł co prawda kilka zmian w stosunku do poprzednich, ale jak pokazało kolejnych kilka dni, nie wystarczyło to do zatrzymania upadku dolara. Ponadto największe banki inwestycyjne niemal nie zmieniły prognoz wskazujących na dalsze osłabienie amerykańskiej waluty. Bo właściwie dlaczego miałyby to zrobić? Przecież liderzy G7 powiedzieli tylko, że gwałtowne ruchy kursów walutowych budzą obawy o wzrost gospodarczy i stabilność systemu finansowego. Ten truizm to zdecydowanie za mało, jeśli chce się odwrócić wieloletnie trendy.

Co więcej, przedstawiciele G7 stwierdzili, że kryzys na rynkach finansowych jest już o wiele głębiej zakorzeniony i że jego trwałość jest większa, niż wcześniej przypuszczano. Wreszcie G7 standardowo wezwała Chiny do zmniejszenia ograniczeń na rynku walutowym, czyli do dopuszczenia do szybszego umocnienia juana (swoją drogą, umocnienie chińskiej waluty i bez tego ostatnio znacznie przyspieszyło). Nic więc dziwnego, że inwestorzy na rynkach finansowych po chwili zawahania doszli do wniosku, iż może warto dalej grać na osłabienie dolara (a ostatnio także funta brytyjskiego), żeby sprawdzić, gdzie leżą granice tolerancji dla największych banków centralnych. Stąd też szybki powrót kursu EUR/USD w okolice 1,60.

Problem ze słabością dolara polega jednak na tym, że nie bardzo wiadomo, komu miałoby zależeć na jego umocnieniu. Z jednej strony Amerykanie liczą na poprawę konkurencyjności swojego eksportu, a z drugiej słaby dolar pomaga reszcie świata obniżyć presję inflacyjną związaną z cenami surowców. Dzieje się tak, mimo że wzrost cen ropy można bezpośrednio łączyć z osłabieniem dolara. Z kolei Wielka Brytania ma olbrzymie problemy ze swoją gospodarką i, podobnie jak USA, nie będzie naciskać na mocniejszego funta. Wreszcie stopy procentowe na świecie ruszają się w kierunku zupełnie niekompatybilnym z aprecjacją dolara.

Oczywiście nie jest wykluczone, że G7 tak naprawdę nie zależy na mocnym dolarze, ponieważ grupa liczy na to, że jego słabość doprowadzi do wyrównania narastającej od wielu lat nierównowagi w światowej gospodarce. Ale tego celu nie da się osiągnąć bez zwiększania liczby towarzyszącej „G”, tak żeby działania podjęły również Chiny oraz kraje Bliskiego Wschodu.

Autor jest strategiem TD Securities w Londynie