Nic nie jest wieczne, nawet imperia, a co dopiero koniunktura gospodarcza, która z natury rzeczy ma charakter cykliczny. Okresy dynamicznego rozwoju przeplatają się z czasami hamowania, a nawet recesji. Właśnie teraz wiele wskazuje na to, że szczyt koniunktury już za nami.
Jeszcze firmy wyrywają sobie nawzajem fachowców, jeszcze ścielą im do nóg czerwone dywany. Jeszcze dosładzają życie załogom bonusami, by broń Boże nie przyszło im do głowy uciec do konkurencji. Ale daleko na horyzoncie widać już zmierzch tego eldorado: pracownicy ostatnio ostrożniej zmieniają pracę, stają się mniej roszczeniowi i coraz bardziej cenią to, co mają im do zaoferowania macierzyste przedsiębiorstwa. Słowem: czują, że pracodawcy zaczną wkrótce zwijać czerwone dywany.
Sygnały z krajów będących naszymi głównymi partnerami handlowymi zwiastują schłodzenie koniunktury. Niemcy, do których trafia prawie jedna trzecia naszego eksportu, zanotowały pierwszy kwartalny spadek PKB od 2015 r. Ekonomiści pocieszają wprawdzie, że to tylko chwilowy skutek zaostrzenia regulacji środowiskowych w motoryzacji, ale globalne perturbacje wywołane wojnami handlowymi prezydenta Trumpa stawiają ten optymizm pod znakiem zapytania.
Na pewno chwilowe nie będą skutki brexitu. Wyjście z Unii Europejskiej trzeciego co do wielkości odbiorcy naszego eksportu zaboli polskie przedsiębiorstwa. Umowa, którą mają w ten weekend zatwierdzić przywódcy unijnych rządów, przewiduje wprawdzie zachowanie handlowego status quo, ale tylko przejściowo, do grudnia 2020 r. To, co potem, zasnuwa gęsta mgła niepewności. Gdy się rozwieje, może wynurzyć się z niej gigantyczna bariera celna na kanale La Manche. Zresztą brexit, choć ma się dokonać w końcu marca 2019 r., już psuje szyki brytyjskiej gospodarce, która w tym roku rozwija się najwolniej w UE. Nic dziwnego, że maleje udział Zjednoczonego Królestwa w polskim eksporcie. Na dobre dało się ono zepchnąć Czechom z drugiego miejsca w rankingu naszych głównych parterów handlowych.
Pocieszające jest to, że zmiany koniunktury, a w ślad za nimi sytuacji na rynku pracy będą – wydaje się – stopniowe, bo czynniki ryzyka są przewidywalne. Łagodne hamowanie to nie to samo, co kryzys z 2008 r., który zaskoczył polskie firmy u samego szczytu koniunktury. Zmusił je do ratowania się gwałtownymi zwolnieniami pracowników – nawet w branżach, które jak telefonia komórkowa rosły „od zawsze".