Postulat związkowców, którzy zapowiadają, że będą się domagać w przyszłym roku dla pracowników sektora publicznego 15-procentowej podwyżki, a dla nauczycieli nawet 50-procentowej, trzeba traktować jako żądanie nierealne. Należałoby mieć nadzieję, że to tylko propozycja otwierająca negocjacje, z której potem związkowcy będą się stopniowo wycofywać. Chyba jednak jest inaczej.

Sposób, w jaki rozwiązano konflikty płacowe w sektorze publicznym w pierwszych miesiącach działania gabinetu Donalda Tuska, każe się spodziewać, że negocjacje w Komisji Trójstronnej skończą się kompromisem. Rząd nie może sobie pozwolić na kolejne konflikty społeczne – zablokowanie urzędów celnych czy strajki w szkołach. Pytanie brzmi tylko, ile pieniędzy podatników można przeznaczyć na płace w sektorze publicznym? Przypomnijmy, że musimy zmniejszać deficyt budżetowy i to nie tylko dlatego, że chcemy utrzymać szybki wzrost gospodarczy, ale i dlatego, że zobowiązaliśmy się do tego wobec Komisji Europejskiej.

Zakładając nawet, że tegoroczne negocjacje skończą się kompromisem, który nie zniszczy budżetu, to w przyszłym roku już może się to nie udać. Wzrost gospodarczy jest coraz wolniejszy, a więc możliwości zdobywania pieniędzy na podwyżki będą coraz mniejsze.

Tymczasem związkowcy, formułując wysokie żądania, odwołują się nie do możliwości państwa, ale do płac urzędników w innych krajach Unii. Niestety, na takie porównania jeszcze długo nie będziemy mogli sobie pozwolić. Jeśli nasze państwo chce płacić wysokie pensje pracownikom sfery publicznej, to musi zmniejszyć ich liczbę. Jednak nie poprzez prostą redukcję zatrudnienia, ale przez prywatyzację. Im więcej będzie prywatnych szkół, szpitali i urzędów, tym mniej ludzi będzie opłacanych z pieniędzy podatników. A kiedy państwo zrezygnuje z części biurokracji, to potrzebnych będzie mniej urzędników i kontrolerów. Pozostali będą mogli zarabiać więcej. A my będziemy mogli od nich więcej wymagać.