Pracownicy nie ukrywają, że w niektórych sytuacjach się go boją. – Czasami jego wybuchy złości są niezrozumiałe – mówią, zastrzegając, że nie powtórzą tego pod nazwiskiem. Ale chyba nie jest źle, skoro w biurze Hiena na ścianach wiszą tablice z gratulacjami z okazji kolejnych rocznic Asia Foods, składanymi właśnie przez pracowników. Podpisy stale te same. Zdaniem Hiena najbardziej zauważalna różnica w charakterze Polaków i Wietnamczyków to zdolność panowania nad uczuciami, zwłaszcza jeśli chodzi o wybuchy gniewu. – My, Wietnamczycy, jesteśmy strasznymi złośnikami. Jeśli na ulicy dojdzie do stłuczki samochodów albo kolizji rowerów, Wietnamczycy zawsze robią awanturę. Podziwiam Polaków za to, że tak szybko potrafią się porozumieć. U nas to nie do pomyślenia. Ale może to dlatego, że samochód w Wietnamie jest dowodem bogactwa? – zastanawia się.
Pochodzi z Hanoi. Studia wyższe skończył w ówczesnym Leningradzie. W roku 1987 został wysłany do pracy w Ambasadzie Socjalistycznej Republiki Wietnamu w Warszawie. – Przez cztery lata handlowałem polskimi maszynami. Z Wietnamu w barterze szły dostawy żywności, tekstylia. Ale kiedy przyszedł rok 1991, wiadomo było, że barter się kończy, bo Wałęsa powiedział, że to absurd. Kończyła się też kadencja radcy handlowego, a Hien nie chciał wracać do Hanoi. Słabo mówił wtedy po polsku, do dziś zresztą pozostał mu silny akcent. Widział jednak, że Polacy nagle zaczęli rozkręcać własne biznesy, i bardzo mu się to podobało.
– W Wietnamie nie było to wtedy możliwe. Pomyślałem, że w Polsce nie ma azjatyckich restauracji – wspomina. Rzeczywiście, w menu reprezentacyjnego warszawskiego Szanghaju wbrew nazwie proponowano schabowego z kapustą, ryż rozmaitości z pieczarkami i wieprzowinę z kiełkami bambusa, pod którego podszywała się drobno siekana kalarepa.Wietnamski paszport nawet wtedy dawał mu swobodę podróży. Pojechał do Paryża, gdzie mieszka spora społeczność azjatycka, by zbadać, jak powinien wyglądać dobrze zorganizowany biznes gastronomiczny. Zrozumiał, że azjatycka restauracja w Europie nie może być zawieszona w próżni i musi być powiązana z zagraniczną siecią dostawców. Zaczął więc nie od restauracji, tylko od firmy importowej. Dopiero wtedy pojechał do Hanoi i tam znalazł kucharzy. – Bardzo lubię gotować i mogłem sam to robić, pracując w barze, ale Rong Vang (Złoty Smok) musiał być od początku prawdziwą restauracją.
Azjatycki smak potraw nie bierze się stąd, że do polskich dań doda się trochę sosu sojowego i imbiru w proszku, jak wtedy wydawało się Polakom. To dopiero skomplikowane proporcje przypraw i przygotowanie potraw w odpowiedniej temperaturze dają niepowtarzalny, orientalny smak. Trudno się dziwić, że przed pierwszym Rong Vangiem przy ulicy Broniewskiego na warszawskich Bielanach ustawiały się dzień w dzień dwie kolejki: jedna czekających na wolny stolik, druga kupujących na wynos. Hanojscy kucharze zwijali się jak w ukropie. – Chcieliśmy wiedzieć, co Polakom smakuje. – Jeśli ktoś coś zostawiał na talerzu, zawsze pytaliśmy dlaczego. Najczęściej okazywało się, że porcje były zbyt duże – wspomina Hien.Kiedy władze warszawskiej Woli ogłosiły przetarg na przejęcie Baru Młynów na ulicy Okopowej, zgłosiła się długa list chętnych. Przetarg wygrał Kentucky Fried Chicken, na drugim miejscu był Nguyen Minh Hien i jego Asia Foods. Kiedy jednak przedstawiciele KFC zobaczyli wnętrze baru – brudne ściany, połamane meble – załamali się i zrezygnowali.
Dzisiaj Rong Vang to duża restauracja, do której najbogatsze azjatyckie ambasady zapraszają swoich gości.
Niewysoki, dość pulchny jak na przedstawiciela swojej nacji. W Wietnamie uchodziłby za człowieka bogatego. Zdaniem Thiema Nguyen Minh Hien byłby bogatszy, gdyby nie był tak chorobliwie uczciwy. On sam też 20 lat temu zastanawiał się, czy nie przejść do biznesu. – Ale obawiałem się pracy na własną rękę – podkreśla. O swoim rodaku mówi, że jest to najbardziej udany przykład zmiany urzędnika w biznesmena, jaki kiedykolwiek widział. A wielu próbowało.