Nie powinno to jednak oznaczać przymusowego zamykania naszych stoczni, do czego prowadzą decyzje Brukseli. Oczywiście dąży ona do zdrowej konkurencji i ograniczenia roli firm dotowanych przez państwo. Jednak w tym wypadku Polsce niepotrzebnie przystawiono nóż do gardła. Sytuacja już i tak jest nieciekawa: w parę dni musimy znaleźć inwestora, który kupi nasze stocznie. Jeżeli to nam się nie uda, będą musiały zwrócić ponad 5 miliardów pomocy publicznej, a to oznacza ich koniec. Postawienie właśnie teraz żądania dodatkowego ograniczenia produkcji statków zupełnie zmienia obraz negocjacji z inwestorami. Praktycznie trzeba zacząć je od nowa.
Strona polska dobrze wie, że nie ma gdzie się cofać. Brukselscy urzędnicy już postawili warunki i nie chcą dalej rozmawiać. Dlatego nasze ministerstwo, choć nie chce informować opinii publicznej o szczegółach, nieoficjalnie przyznaje, że będzie musiało przyjąć to, co nam zaproponowano. Tylko że ta zgoda może oznaczać wyrok dla stoczni w Gdyni lub Gdańsku. Stocznie to za duże firmy, by Polska godziła się na ich zamknięcie tylko dlatego, że tak widzą ich przyszłość w Brukseli. Wyraźnie widać, że minister Grad ma kłopot z przekonaniem tamtejszych urzędników. W tej sytuacji rozmowy powinien przejąć premier i walczyć o dodatkowy czas na zakończenie negocjacji z inwestorami. Nie mogą nam dać tego czasu za dużo, bo znów sprawy utkną w ministerialnych biurkach. Jednak co najmniej parę tygodni jest nam niezbędnych.