Interes Polski jest prosty – dostać jak najwięcej pieniędzy z Unii Europejskiej. Identyczny interes mają polscy rolnicy. Jeśli nie da się dostać więcej, trzeba przynajmniej zachować status quo. Sposobem na to jest utrzymanie wysokich dopłat do powierzchni upraw – broń Boże do produkcji, bo tu nie mamy się czym pochwalić. Polska broni więc interesu polskich rolników.

Ale ten interes nie idzie w parze z interesem społecznym. Mleko podrożało od wejścia do UE o 50 – 70 proc., wołowina kilkakrotnie, a chleb prawie dwa razy. W tym czasie rozkwitł handel gruntami rolnymi, bo bez względu na to, co na nich rośnie – dopłata się należy. Mamy w ten sposób kastę gajowych, czyli innymi słowy rolników z Marszałkowskiej. To patologia, ale korzystna dla rolników. Dla gospodarki niekoniecznie. W czasach rosnących cen żywności wydajność produkcji trzeba pobudzać, a nie nagradzać za samo posiadanie ziemi. Wciskamy więc unijny hamulec z myślą o doraźnej korzyści.

Tak, wiem, świata nie zmienimy. Francuzi nawet się nie starają. Większość państw UE reprezentuje pogląd, że trzeba się nachapać, zanim Bruksela dojdzie do wniosku, że zamyka wór z rolnymi dotacjami. Na martwienie się, co stanie się później, przyjdzie przecież czas. Tyle że będzie go zbyt mało.