Wprawdzie – licząc w euro – dotąd sprzedaliśmy za granicę towary o wartości mniejszej niż przed rokiem o ponad 20 procent, ale liczone w złotych przychody spadły tylko o kilka.
Czy powinniśmy więc podziękować byłym rządom, że nie spieszyły się do eurolandu? Czy powinniśmy przestać myśleć o euro i cieszyć się z korzyści, jakie polskim firmom przynosi słaby złoty? Nie, bo choć korzyści z eksportu możemy liczyć na kilkadziesiąt miliardów złotych w skali roku, to straty będą wyższe. Bilans handlu mamy ujemny. A to oznacza, że zyski eksporterów, wypracowane dzięki słabemu złotemu, są mniejsze niż straty ponoszone przez importerów i konsumentów.
Negatywne skutki słabnącego złotego i rosnących kosztów importu nie są widowiskowe. Nie powodują bankructw firm. To konsumenci, czyli my, płacą za drogie euro na stacjach benzynowych, kupując droższe zagraniczne owoce czy samochody.
Ale słaby złoty w czasach kryzysu to przede wszystkim ryzyko wahań kursowych. Międzynarodowy Fundusz Walutowy obiecał nam co prawda 20 miliardów dolarów pomocy, ale nie oznacza to, że złoty będzie oazą stabilności. Przeciwnie, wciąż jest narażony na silne wahania.
Polska będzie mieć zatem kłopot z pozyskaniem kapitału. Nikt rozsądny nie kupi przecież polskich akcji czy obligacji na długi okres, jeżeli – co bardzo prawdopodobne – ich wartość po przeliczeniu na euro czy dolary w ciągu dnia czy dwóch może spaść o kilka procent. To dlatego potrzebne jest euro albo przynajmniej perspektywa na związanie z nim złotego.