Każdy kolejny kryzys w strefie euro oznacza wysyp spekulacji o jej możliwym upadku. Tak było w 2009 r., gdy cały region doświadczył głębokiej recesji. Tak było również w kolejnych latach, gdy w tarapatach znalazła się Grecja. Ostatnio wróżenie o końcu wspólnej waluty powróciło w związku z fatalną kondycją włoskiej gospodarki i sporem rządu Giuseppe Contego z Komisją Europejską o dyscyplinę budżetową.
Po euro możliwe wojenki walutowe
Większość kasandrycznych wizji zawiera dość klarowny obraz ostatniego dnia euro – z kolejkami do bankomatów, protestami społecznymi, kontrolami przepływów kapitałowych, krachem na giełdach, nocnymi posiedzeniami rządów, itd. Mniejsza jasność panuje co do tego, jak wyglądałaby Europa tydzień, miesiąc czy rok po euro.
Wśród rozważanych opcji wymienia się płynne kursy walutowe, małe unie monetarne (np. euro północne i południowe) czy waluty równoległe. Pojawia się także pomysł powrotu do koordynowanych kursów walutowych, czyli rozwiązania, które funkcjonowało w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej w latach 70. i 80.
Istotą takiego rozwiązania są wspólne, „solidarne" interwencje banków centralnych w obronie ustalonego wcześniej pasma dopuszczalnych wahań cen walut. Jeśli zatem jedna z walut takiego systemu słabnie, banki zaczynają ją skupować, by doprowadzić do wzrostu kursu. Czy takie rozwiązanie mogłoby zastąpić euro i jednocześnie gwarantować stabilne warunki handlu w UE i spokój na rynkach finansowych?
Wyzwaniem byłoby zapewne ustalenie granic owej solidarności, w sytuacji gdy każde państwo prowadzi samodzielną politykę pieniężną. Na przykład, jeśli Hiszpanie dokonają radykalnej obniżki stóp procentowych, by pobudzić popyt w swojej tracącej wigor gospodarce, pojawi się presja na spadek kursu ich waluty.