To już pewne – także i rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, który proponował odważną modyfikację kominówki, dał sobie z nią spokój. – W tej chwili nie ma prac nad projektem – przyznaje Maciej Wewiór, rzecznik ministerstwa skarbu.

Propozycje uregulowania wynagrodzeń państwowych menedżerów zgodnie z europejskimi standardami, czyli uzależnienia ich od wyników firm i efektów prowadzonych restrukturyzacji, zasilą więc co najwyżej bogate archiwum walki z dziwacznym tworem, jakim jest obecna ustawa kominowa. Archiwum martyrologiczne, bo w tej walce poległy już wszystkie po kolei rządy. Nie zmógł jej nawet Trybunał Konstytucyjny, do którego zaskarżono ją w 2000 r. Dwie dotychczasowe próby częściowej liberalizacji (z 2005 i 2006 r.) zakończyły się w Sejmie.

Pierwszą, zakładającą całkowite uchylenie płacowych kominów, odrzucono większością głosów. Drugą, proponującą podwyższenie limitów wynagrodzeń i zróżnicowanie ich w zależności od wielkości firm – przepadła w pierwszym czytaniu w komisji. PO chciała znieść kominówkę przy okazji nowelizacji ustawy o komercjalizacji i prywatyzacji. To zjednoczyło przeciw niej PiS i lewicę, a potem nowelę zawetował prezydent. W tym kontekście projekt PO zginął poniekąd od własnej broni, bo to właśnie głosy tej partii zaważyły na odrzuceniu opozycyjnej propozycji z poprzedniej sejmowej kadencji. Stało się też zadość tradycji, zgodnie z którą po utracie władzy przeciwnicy kominówki zaczynają jej bronić pod hasłami walki z nieuzasadnionym bogaceniem się nominatów politycznej konkurencji.

By przeforsować przepisy usprawniające prywatyzację, rząd Tuska w drugim podejściu pozbył się z projektu nowelizacji fragmentów dotyczących ustawy kominowej. Tym razem prezydent nie oponował. Kominówka zrodziła się z dobrych chęci. Rząd Jerzego Buzka, przyjmując dziewięć lat temu ustawę o wynagradzaniu osób kierujących niektórymi podmiotami prawnymi, bo tak brzmi pełna jej nazwa, liczył na ograniczenie płacowych apetytów samorządowców, osób zarządzających mieniem publicznych. A także członków zarządów spółek z większościowym udziałem Skarbu Państwa. Tyle że przy okazji lekką ręką wrzucono do jednego worka szefów spółek, których kapitał zakładowy nie przekracza 50 tys. zł, i prezesów obracających miliardami koncernów, jak PGNiG czy PKO BP. W dodatku zostawiając liczne furtki zachęcające do obchodzenia restrykcyjnych przepisów.