Minister finansów Jacek Rostowski ma oczywiście rację, gdy mówi, że polska gospodarka skorzystała w czasie kryzysu na tym, że nie mamy euro: złoty się osłabił, co pomogło polskim firmom.
Jednak trudno nie dostrzec, że polski rząd przyjął strategię "poczekamy, zobaczymy". I jest mu z tym bardzo dobrze. W ten sposób dopasował się do sytuacji, bo przecież poparcie dla euro nad Wisłą spada. Najgorsze jednak, że pod płaszczykiem odłożenia planów wejścia do euro ukrywa też to, że w najbliższym czasie nie szykuje żadnych reform.
Rozsypał się też jego program konwergencji wytyczający polską drogę do euro. Gabinet Donalda Tuska zakładał w nim ponad 4-proc. wzrost PKB na 2011 r. i 2012 r. Teraz mówi, że w przyszłym roku nasza gospodarka wzrośnie o 3,5 proc. To oznacza, że ani w tym, ani w przyszłym roku nie ma co marzyć o spadku deficytu sektora finansów - kluczowego z punktu widzenia przyjęcia euro. Ba, także dług publiczny ma zbliżyć się w ciągu dwóch lat do 60 proc. PKB, czyli oficjalnie - granicznego poziomu z punktu widzenia członków strefy euro.
Rząd może oczywiście czekać, aż strefa sama rozwiąże swoje problemy. Ale jedyną drogą do tego jest redukcja długu publicznego, co powinno być też celem Polski. Czy nie lepsza więc byłaby taka sytuacja: mieć zdrowe finanse i mieć euro? Niestety w najbliższych latach nie zapowiada się ani jedno, ani drugie.