Ocenili go krytycznie, a najczęściej używanym zwrotem do jego opisu było „kupowanie czasu”. Janusz Jankowiak nazwał rządowy program „grą na przeczekanie”, a sam Michał Boni przyznał, że „na razie kupujemy czas”.

Wykorzystanie bogactwa idiomów języka polskiego związanych z czasem wynika z faktu, że rząd nie zdecydował się na przeprowadzenie reform, które zmniejszałyby deficyt finansów publicznych. W zamian nieco te wydatki ograniczył i nieco podniósł podatki, co ma sprawić, że niedobór budżetowy i dług utrzymany będzie w jakich takich ryzach, odraczając nadciągającą katastrofę.

Jest to jakieś rozwiązanie. Nie uważam jednak, by można je nazwać kupnem czasu. Czas ma cenę wyliczaną choćby ze wzoru na procent i dyskonto. Kupno czasu oznaczałoby zredukowanie różnicy między wartością długu w przyszłości i dziś. W oczywisty sposób wymagałoby to, aby dziś spłacać przyszłe należności. Rząd jednak postępuje odwrotnie. Dług powiększa i spycha wyższe jego ciężary na przyszłe pokolenie. A zatem nie tyle kupuje czas (darmo kupić nie można!), ile go pożycza, każąc za niego płacić następnym pokoleniom.

Życie na kredyt, który spłacać będą musieli nasi potomni, uważam za wysoce niemoralne. Tego typu postępowanie brutalnie porównać można do niecnego postępku wyrodnego ojca, który potrzebując pieniędzy na swoje dzisiejsze potrzeby, podciąga je ze skarbonki syna. Jest tylko jedna różnica. Gdyby coś takiego zdarzyło się w przypadku budżetu rodzinnego, byłoby jednoznacznie moralnie potępione. W skali społecznej jednak powiększanie zadłużenia przez „kupowanie” (czy raczej „kradzież”) czasu jest uważane za absolutnie dopuszczalne.

Obywatele bowiem dalej wierzą, że można żyć na kredyt i mieć nadzieję, iż będzie on darmowy, bo rządzący zrobią jakieś szacher macher sprawiające, iż przyszłe pokolenie ich długów płacić nie będzie. Cudów jednak nie ma. Bez zredukowania ilości serwowanych przez budżet „darmowych obiadów”, które tak chętnie konsumujemy, dług będzie się dalej powiększał. Koszty jego obsługi będą rosnąć co roku o – powiedzmy – 5 proc. I tyle będziemy zabierać na zaspokojenie naszych potrzeb ze skarbonek naszych pociech.