Ceną jest zaś głębokie cięcie wydatków, podwyżka podatków i konieczność reformowania chorych finansów państwa.
Część publicystów zastanawiała się nad tym, czy Grecy ukarzą rząd za program bolesnych reform, bez których ten kraj nie dostałby wsparcia ze strony Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Stało się jednak inaczej. Partia rządząca zwyciężyła w wyborach regionalnych.
Tym samym grecki premier odniósł sukces, jaki wcześniej stał się udziałem szefów rządów na Łotwie i na Węgrzech. Oni też przedstawili plan cięć, a potem ich partie zwyciężyły w wyborach. Powstaje więc swoisty klub premierów-reformatorów, którzy mają polityczne sukcesy mimo dotkliwego dla wyborców planu. Mamy więc swoisty pozytywny efekt ostatniego kryzysu. Kraje, które wskazywano jako modelowe jego ofiary, w różnych regionach Europy mogą się stać teraz przykładami krajów reformujących swoje finanse. Fakt, pod przymusem, ale jednak.
Wydaje się, że dzięki kryzysowi do coraz większej liczby wyborów w wielu krajach docierają informacje, że państwo też ma długi, które spłacają podatnicy. A wysokość obciążeń zależy od poziomu wydatków. Sygnały z Grecji, Węgier i Łotwy powinny być wskazówką dla Polski, że warto jednak podjąć reformy. Nad Wisłą wciąż dominuje przekonanie, że nie opłaca się naprawiać finansów publicznych, by nie narazić się obywatelom. Boję się, że jeśli dziś rządzący nie zdecydują się na powolne zmiany (nie jesteśmy przecież w sytuacji Grecji), to potem konieczne zmiany mogą już tylko mocniej boleć.