Nie wiem, czy Angela Merkel zna książkę noblisty, ale zapewne nie zmartwiłaby się zbytnio, gdyby taki scenariusz się spełnił. A jeśli od Europy miałby się jeszcze oderwać Peloponez, szczęście byłoby pełne.
Przyszłość wspólnej unijnej waluty zależy od gospodarczej kondycji Hiszpanii, Portugalii i Grecji. Sytuacja Irlandii wydaje się na krótką metę opanowana, choć nie wiadomo, jak zareaguje społeczeństwo, gdy na dobre zacznie odczuwać skutki drastycznych oszczędności rządu premiera Cowena. Jednak ani Irlandia nie odpłynie w stronę Nowego Jorku, ani Hiszpania nie pożegluje w kierunku swoich dawnych kolonii. Nie ma innej rady, trzeba przygotować się na najgorsze. Stąd uzgodniona wczoraj propozycja utworzenia stałego funduszu „reanimacyjnego”, który miałby ratować kraje u progu bankructwa. To sukces Angeli Merkel, która chciała, aby mechanizm został uwzględniony w traktacie lizbońskim i dopięła swego.
„Ten szczyt ma przede wszystkim uspokoić rynki” – stwierdził jeden z unijnych polityków. A rynki rzeczywiście były w ostatnich dniach rozchwiane. Gdy agencja ratingowa Moody's wciągnęła na tzw. listę obserwacyjną Hiszpanię, wszyscy obawiali się hiobowych wieści z Madrytu. Czy czeka nas upadek kolejnej kostki domina? Czy Unię będzie stać na wsparcie ledwie dyszącej hiszpańskiej gospodarki, pięciokrotnie większej od irlandzkiej?
Stały mechanizm kryzysowy nie rozwiązuje wszystkich problemów strefy euro, może je jedynie złagodzić. Wspólna waluta okazała się projektem niezwykle ryzykownym i nie do końca przemyślanym, lecz dzisiaj nikomu – także Polsce – nie powinno zależeć na jej krachu.