Płace są odzwierciedleniem kondycji gospodarki. Jeśli znów zaczynają rosnąć – jak wskazują na to dane GUS – to znaczy, że kryzys jest już za nami. Widać to także po wzroście zamówień, sprzedaży eksportowej i detalicznej. Gorzej, jeśli zaczniemy się przyglądać poziomowi bezrobocia i inwestycjom prywatnym. Liczba bezrobotnych, niestety, ciągle nie spada, wręcz przeciwnie. Czy rację mają ci ekonomiści, którzy przepowiadają szybką zmianę na tym polu i zapewniają, że w drugiej połowie roku firmy zaczną sięgać do swoich kieszeni i po kredyty bankowe, aby inwestować?

Teoretycznie nic nie stoi na przeszkodzie. Kondycja firm – jak wynika z danych NBP – coraz bardziej się poprawia. Portfele zamówień pęcznieją. Co ważniejsze, nie jest to wynik ostatnich tygodni, ale kilku ostatnich miesięcy. W odróżnieniu od słabego 2009 roku w ubiegłym roku rósł nie tylko optymizm przedsiębiorców, ale i wyniki ich firm. W ślad za tym już prawie wszystkie branże produkcyjne były skłonne lepiej wynagradzać swoich pracowników. Dysproporcje pomiędzy skalą podwyżek w różnych regionach kraju cały czas są jednak duże, choć – jak twierdzą specjaliści – różnice pomiędzy biedniejszymi a bogatszymi województwami zaczynają maleć. Niestety, nie zmniejszają się, albo tylko nieznacznie, różnice pomiędzy zarobkami w Polsce i za granicą. Szczególnie niebezpieczne jest to w kontekście otwarcia w maju tego roku niemieckiego rynku pracy dla Polaków. U naszych zachodnich sąsiadów aż 70 procent przedsiębiorstw narzeka na brak rąk do pracy. Od zaraz pracę znalazłoby tam 36 tys. inżynierów. Eksperci szacują, że w sumie może za pracą wyjechać

400 tys. ludzi. Pracodawcy będą musieli więc wkrótce głębiej sięgnąć do kieszeni, aby pracowników zatrzymać.