Doświadczeni inwestorzy na pewno pamiętają internetową bańkę z końca XX wieku. Miliony dolarów inwestowano w firmy, które poza nazwą, pomysłem na działanie oraz zespołem zatrudnionych w nich ludzi nie miały nic. Trudno było policzyć jakiekolwiek wskaźniki finansowe czy giełdowe, bo wiele z tych spółek nie generowało przychodów. Na siłę wymyślano więc nowe, takie jak czas, na jaki wystarczy firmie zebrana od inwestorów gotówka, czy też kapitalizacja przypadająca na pracownika.
Bańka internetowa pękła z hukiem, ale nim do tego doszło, przeniosła się na nasz rynek i nagle wszystkie spółki giełdowe, które miały lub zapowiadały, że będą miały cokolwiek wspólnego z Internetem, drożały w szalonym tempie. Rynek po inwestycyjnym szaleństwie długo dochodził do siebie. Odrobiono jednak lekcję – Internet jest wspaniały, ale musi na siebie zarabiać.
Lekcja sprzed dekady owocuje dziś tym, że modne ostatnio spółki określane jako social media nie spieszą się na giełdę. W ubiegłym tygodniu działający od dziewięciu lat LinkedIn jako pierwszy szerzej znany portal społecznościowy zapowiedział publiczną ofertę, w której chce pozyskać 175 mln dolarów. Nie ujawnił jednak, jaki procent kapitału za te pieniądze oferuje. Wiadomo natomiast, że po trzech kwartałach 2010 r. miał 161 mln dol. przychodów i 10 mln dol. zysku netto.
W prywatnych pozagiełdowych transakcjach portal wyceniany jest na 2,5 mld dol.
Jednak nie LinkedIn, ale Facebook jest główną spekulacyjną grzanką. Bank inwestycyjny Goldman Sachs, kupując dla klientów jego akcje, w transakcji wycenił firmę mającą po trzech kwartałach 2010 r. 1,2 mld dol. przychodów na 50 mld dol. W pozagiełdowych transakcjach zawieranych w połowie stycznia wyceny dochodziły do 70 mld dol.