Kłopoty z zatwierdzeniem kolejnego pakietu pomocy państwa dla firm prywatnych wynikają z odmiennego sposobu patrzenia na obecne potrzeby Polski. Urzędnicy resortu gospodarki przychyliliby nieba inwestorom, byleby tylko postawili w Polsce nowe zakłady, zatrudnili więcej ludzi. To dla nas szansa na szybszy rozwój – argumentują. Urzędnicy resortu finansów stoją zaś na straży wydatków budżetowych. Ich zdaniem obecnie kluczowe dla kraju są oszczędności.

W dyskursie tym nie pojawia się jednak zasadnicze pytanie – gdzie jest granica pomocy publicznej dla prywatnego sektora? Czy nie za bardzo już rozpieszczamy potencjalnych inwestorów? Dziś mają oni do dyspozycji darmowe pieniądze z funduszy unijnych, bezpośrednie granty z budżetu państwa czy ulgi podatkowe w strefach ekonomicznych. Ale to wciąż wydaje się dla nich za mało. Ustami swoich prawników delikatnie szantażują polskich decydentów: nie dacie więcej, pójdziemy sobie gdzie indziej. Do kraju, który zaproponuje więcej.

Rozumiem, że realia są takie, iż Polska musi brać udział w tej walce konkurencyjnej między państwami regionu o ściągnięcie najlepszych inwestycji do siebie. Najlepszą kartą przetargową jest zaś kuszenie finansowymi zachętami. Ale presja ze strony prywatnych firm na zaostrzenie tej walki wydaje się czymś nienaturalnym. Na usta cisną się pytania. A gdzie wolny rynek? Gdzie zasady fair play – przecież nie wszystkie przedsiębiorstwa dostają pomoc publiczną? I kiedy w końcu, jeśli w ogóle, Polska stanie się na tyle atrakcyjnym krajem, by inwestorzy pchali się do nas bez specjalnych bonusów.