Rz: Jest pani pierwszą kobietą, która stanęła na czele polskiej spółki węglowej. I chyba pierwszą na świecie. A górnicy zawsze mówią, iż „baba w górnictwie to pech". Jak na start w konkursie zareagowała pani rodzina?
Ona nie rozpatruje tego w takich kategoriach. I ja też nie. Dla mnie nie ma czegoś takiego, jak męski zawód, nie widzę i nie lubię takich podziałów. Byłam prezesem Tauronu, a energetyka też nie jest jakoś szczególnie sfeminizowana. Jak jest trudny temat, to trudno jest zarówno wtedy, gdy się jest kobietą, jak i mężczyzną. Gdy byłam wiceministrem gospodarki i brałam udział w obradach zespołu trójstronnego ds. bezpieczeństwa socjalnego górników, uprzedzano mnie, że są tam przecież praktycznie sami panowie i przestrzegano mnie, że mogą padać słowa, dyplomatycznie mówiąc, obraźliwe. I zapewniam, że przez te wszystkie lata nigdy one nie padły, choć dyskusje, gdy spotykają się ministrowie, szefowie spółek i związkowcy, są przecież bardzo ostre. Ale nie rażące. Poza tym w zarządzie mam przecież wsparcie innej kobiety, czyli wiceprezes ds. finansów, pani Ewy Malek-Piotrowskiej.
Nie będziemy rozparcelowywać kopalń Kompanii Węglowej
Czemu zdecydowała się pani jednak na tak trudną spółkę, jaką jest Kompania Węglowa, która przecież wciąż spłaca zobowiązania spółek, z których została stworzona w 2003 r.?
Bo w pozostałych spółkach są prezesi (śmiech). A tak poważnie. W Kompanii był konkurs na nowy zarząd. Po trzech latach spędzonych w Warszawie i w resorcie gospodarki stwierdziłam, że czas najwyższy wrócić do domu. Przecież jestem ze Śląska. Poza tym uznałam, że spojrzenie z zewnątrz osoby niebędącej górnikiem mam i może się ono tej właśnie spółce przydać. Ja zawsze pracowałam w dużych i ciężkich spółkach, czy to w Południowym Koncernie Energetycznym, czy potem w Tauronie.