Mamy coraz lepszy stan budżetu państwa i nieco uboższe społeczeństwo. Bo to nie przypadek, że wraz z komunikatem o rekordowo wysokiej – najwyższej od dziesięciu lat – pięcioprocentowej inflacji poznaliśmy dane o bardzo dobrym stanie finansów państwa. Wiele wskazuje na to, że na koniec roku jego deficyt będzie o kilka miliardów złotych niższy niż planowane 40,2 miliarda.
Ale ten sukces to w dużej mierze efekt szybko rosnących cen i wynikających z tego wyższych dochodów podatkowych. Jeżeli rosną ceny, to rośnie też związany z nimi VAT. Wyższe ceny to także wyższe przychody firm, a więc wyższy podatek od ich dochodu. Dodatkowo ludzie zaczynają walczyć o podwyżki, co z kolei zwiększa wpływy z daniny od dochodów osobistych. Jednocześnie wydatki państwa np. na podwyżki świadczeń rosną z pewnym opóźnieniem i w efekcie deficyt jest niższy.
Zatem inflacja jest takim dodatkowym podatkiem, który poprawia finanse państwa, ale niszczy przy tym dobrobyt obywateli. Zbyt szybki wzrost cen ma jeszcze wiele innych wad demolujących gospodarkę: ludzie tracą zaufanie do złotego, rosną stopy procentowe, a firmy wstrzymują się z inwestycjami. W dłuższym czasie na wysokiej inflacji nikt nie wychodzi dobrze.
Zbliżają się wybory i dynamiczny wzrost cen będzie niechybnie wykorzystywany w kampanii. Zapewne usłyszymy jeszcze nieraz o drożyźnie i pojawi się więcej żądań podwyżek płac i świadczeń. To nie posłuży naszej gospodarce.
Tak wysokiej inflacji nie uda się szybko zbić. Minister Rostowski może być dumny ze swojego budżetu, ale dla rządu i gospodarki to może być katastrofa. Dlatego walka z inflacją powinna się stać pierwszoplanowym zajęciem rządu, mimo że nie jest ona skutkiem jego błędów. Nie można więcej dopuszczać do takich spekulacyjnych skoków cen jak w przypadku cukru. Nie wolno się zgadzać na podwyżki płac w państwowych firmach i trzeba się pogodzić z dalszym wzrostem stóp procentowych. Warto się też zastanowić nad czasowym zmniejszeniem akcyzy od paliw, by chociaż ceny transportu nie podwyższały inflacji.