Pieniądz i kryzys na rynkach finansowych - Hubert Salik

Na świecie jest zbyt dużo pieniędzy. Ich nadmiar i przesadna żądza ich pomnażania destabilizują gospodarkę. Grozi to społeczną rewolucją, jakiej współczesny świat jeszcze nie widział – ostrzega publicysta "Rzeczpospolitej"

Publikacja: 01.09.2011 19:48

Pieniądz i kryzys na rynkach finansowych - Hubert Salik

Foto: ROL

Od ponad 20 lat rynkami kapitałowymi w większym stopniu rządzą napływy i odpływy pieniądza niż rzeczywista sytuacja gospodarcza firm notowanych na giełdach. Oderwane od rzeczywistości rynki finansowe destabilizują całą gospodarkę. Ułatwiając przy okazji najbogatszym pomnażanie ich majątków, prowadzą do powstawania nierówności, a te do coraz ostrzejszych napięć społecznych o podłożu ekonomicznym.

Oderwani  od gospodarki

Każdy Amerykanin, który w latach 1946 – 1969 podjąłby decyzję o zainwestowaniu na 30 lat 500 dolarów swoich oszczędności we wszystkie spółki indeksu S&P500 (powiedzmy po dolarze w każdą), sprzedając akcje w latach 1979 – 1999, zarobiłby na tym średniorocznie mniej, niż wynosił w tym czasie średni nominalny wzrost gospodarczy Stanów Zjednoczonych (wzrost PKB + inflacja + dywidendy spółek [>] stopa zwrotu ze spółek S&P500). Innymi słowy, jeśli firmy radziły sobie doskonale, to ich akcje radziły sobie nieco gorzej. Głównym motorem napędzającym wzrost wartości spółek był więc rozwój gospodarki.

Sytuacja ta zmieniła się o 180 stopni. Inwestorzy, którzy po 30 latach zdecydowaliby się na sprzedaż wspomnianego pakietu akcji w latach 2000 – 2011, zarobiliby na nim więcej, niż wynosił wzrost PKB USA powiększony o inflację, a nawet o dywidendy, które przez 30 lat spółki wypłacały.

Innymi słowy rynki kapitałowe oderwały się od gospodarki. Inwestycje w spółki, a zatem ich giełdowe wyceny, przestały mieć podłoże w rzeczywistej sytuacji gospodarczej amerykańskich firm. Inwestorzy – indywidualni oraz instytucje finansowe zarządzające oszczędnościami innych ludzi – pompowali w giełdę więcej pieniędzy, niż była w stanie wykreować rzeczywista gospodarka.

Dowodem na zniknięcie tej zależności jest stosunek wartości giełdowych spółek do PKB Stanów Zjednoczonych. Przez lata za poziom bezpieczny uznawano 50 – 60 proc. PKB. W 1991 r. kapitalizacja spółek notowanych na nowojorskiej giełdzie na trwałe przekroczyła poziom 60 proc., nigdy już nie spadając poniżej niego. W latach 1996 – 2007 (z jednym krótkim wyjątkiem) wycena spółek była wyższa niż 100 proc. PKB USA, wznosząc się ponad ten poziom ponownie na początku 2010 r.

Nawet jeśli w tym okresie na amerykańskiej giełdzie pojawiało się wiele spółek zagranicznych, co zaburza relację do PKB jednego państwa, to i tak trzeba pamiętać, że spółki notowane na NYSE to nie wszystkie spółki działające w USA. Pokazują obraz stanu gospodarki, nie będąc jednak jej wierną kopią.

Globalizacja  destabilizuje

Nadmiar pieniądza na rynkach finansowych, pokazany na przykładzie amerykańskiej giełdy, wydaje się też jedną z przyczyn obecnych problemów społecznych na świecie. Rynki finansowe grają bowiem bardzo ważną rolę w dystrybucji bogactwa. Dając jednak więcej tym, którzy już są zamożni, niż tym, którzy mają niewiele, zwiększają rozwarstwienie społeczne.

Najbardziej widoczne jest to w krajach o największym dostępie do rynków finansowych – czyli w państwach rozwiniętych.

Proces narastania dysproporcji w zamożności między najbogatszymi a najbiedniejszymi członkami bogatych społeczeństw przyspieszył w ciągu ostatnich 20 lat z powodu migracji pracy w rejony, gdzie jest ona tańsza. To z kolei zasługa przemian polityczno-społecznych, dzięki którym zamknięte dotychczas dla zagranicznego kapitału rynki otworzyły się na świat.

Z punktu widzenia gospodarki z jednej strony migracja ta wpłynęła na zmniejszenie dostępności mało i średnio wykwalifikowanych stanowisk pracy, wpływając negatywnie na wzrost gospodarczy, z drugiej pozwoliła kapitałom z krajów rozwiniętych inwestować pieniądze tam, gdzie niższy koszt zwiększał rentowność. Wyższe zyski uzyskane w ten sposób wracają do inwestorów w krajach rozwiniętych, wpływając z kolei pozytywnie na wzrost gospodarczy. Globalizacja destabilizuje, wpływa więc na przyrost bogactwa poszczególnych grup społecznych, ale w każdym kraju w innym stopniu. W zależności od tego, gdzie kumulacja kapitału jest większa, a gdzie większe znaczenie ma dostępność pracy i jej koszty.

Tykająca bomba

Z punktu widzenia przemian społecznych oznacza to, że rośnie dysproporcja w standardzie życia i możliwościach awansu społecznego między tymi, którzy żyją z pracy najemnej, a tymi, którzy żyją z pomnażania pieniędzy. Stąd z jednej strony rosnące bezrobocie, a z drugiej strony nadpodaż pieniądza na giełdach i rosnące grono multimilionerów.

Ta dysproporcja grozi wybuchami społecznymi, których świat (przynajmniej ten demokratyczny) dawno nie widział. W rozwiniętych demokracjach narasta frustracja z powodu dysproporcji między liberalnym przekazem, aspiracjami wynikającymi z prób dostania się do wyznaczającej sukces życiowy najbogatszej grupy społeczeństwa, a realnymi możliwościami bogacenia się.

Im bowiem dysproporcja w zamożności większa, tym trudniej ją przeskoczyć. Zwłaszcza gdy awans społeczny w sytuacji braku pracy staje się utrudniony, a dla wielu wręcz niemożliwy.

Z frustracji spowodowanej tym dysonansem biorą się protesty zarówno młodych bezrobotnych Hiszpanów, jak i zdecydowanie bardziej agresywne wystąpienia społeczne w Londynie, których świadkami byliśmy w tym roku.

Nagłe zawężenie szans na życiowy sukces to poważna zmiana w krajach, których społeczeństwa przyzwyczaiły się do określonej stopy życia i równocześnie do możliwości szybkiego awansu społecznego.

Sięgnijmy znów po przykład Stanów Zjednoczonych. W 2001 r. 10 proc. najbogatszych Amerykanów kontrolowało  71 proc. bogactwa, a 1 proc. aż 38 proc. Równocześnie najbiedniejsze 40 proc. społeczeństwa posiadało 1 proc. całkowitego majątku. Badania Rezerwy Federalnej z 2006 roku pokazały, że zjawisko to narasta. Najbogatsze 10 proc. staje się coraz bogatsze, najbiedniejsze 40 proc. bogaci się dużo wolniej. Z raportu PBS z 2011 r. wynika, że taka redystrybucja bogactwa sprowadza się do kurczenia się klasy średniej. Dystans między najbardziej zamożnymi a tymi najmniej zamożnymi powiększa się.

Bogatemu  łatwiej się bogacić

Rynki finansowe są ważnym elementem dystrybucji bogactwa. Oferują produkty inwestycyjne, których celem jest pomnażanie kapitału, który, jak wynika z wcześniejszych przykładów, jest rozłożony bardzo nierównomiernie. W skrajnym przypadku można nawet przyjąć, że najbiedniejsze 40 proc. nie ma oszczędności, które może pomnażać. A nawet jeśli je ma, będzie je raczej inwestować tam, gdzie najmniejsze jest ryzyko ich utraty, a ich dostępność na potrzeby zaspokajania pojawiających się potrzeb największa. Taki charakter mają głównie depozyty i lokaty – a więc produkty o najniższej stopie zwrotu.

Te z kolei są w krajach rozwiniętych zbyt nisko oprocentowane, by sprostać aspiracjom zamożnych grup społecznych. Tym bardziej że są one przyzwyczajone, że na drogich inwestycjach (nieruchomości, sztuka) i na rynkach kapitałowych udaje się uzyskać nieproporcjonalnie wyższe zyski. Ich oszczędności płyną więc tam, gdzie można więcej zarobić. Popyt na zysk determinuje podaż – pojawia się coraz więcej skomplikowanych produktów finansowych dostępnych dla ograniczonej grupy inwestorów, oferujących wyższe stopy zwrotu (oczywiście przy wyższym ryzyku).

Innymi słowy – dzięki nim bogatym dużo łatwiej pomnażać pieniądze, czyli zwiększać swoje bogactwo.

Rozwój segmentu wysoce zyskownych inwestycji tłumaczy też nagły rozwój rzeszy pośredników, którzy żyją z przejmowania części marży produktów inwestycyjnych – takich jak doradcy finansowi, a nawet agenci nieruchomości.

Bez zmiany trendu

Nieproporcjonalnie wyższe stopy zwrotu na giełdach można uzyskać tylko dzięki ciągłemu napływowi pieniądza. Trwa on od kilkudziesięciu lat. I nawet kryzysy, takie jak upadek banku Lehman Brothers czy ostatnie zamieszanie na rynkach, nie wpływają na zmianę trendu. One go jedynie nieco korygują. Wspomniany stosunek kapitalizacji do nominalnej wartości PKB zachowywał się zgodnie z koniunkturą gospodarczą do 1991 r. – od tej pory znajduje się w trendzie rosnącym. Przed tym momentem tylko raz (w 1929 r.) znalazł się powyżej 80 proc., a od 20 lat tylko raz znalazł się poniżej (przez parę miesięcy  2009 r.).

Nic dziwnego, że niektórzy ekonomiści, tacy jak np. amerykański noblista Myron Scholes, jasno mówią, że pompowanie pieniędzy w system finansowy nie ma sensu. Mamy bowiem do czynienia z kryzysem wycen (co pokazują wspomniane wcześniej wskaźniki), a nie z kryzysem płynności. Nie brakuje pieniędzy, tylko wyceny produktów finansowych są zawyżone.

Dążenie do ciągłego i szybkiego pomnażania zysku doprowadza do tego, że rzeczywisty popyt przegrywa ze spekulacją. Tzw. produkty strukturyzowane, będące hybrydą opcji z innymi produktami, można dziś zbudować w oparciu o wszystkie podstawowe wystandaryzowane produkty (commodities), jakimi obraca się na giełdach towarowych, bez żadnego przepływu tych towarów.

Najlepszym przykładem jest wywołany spekulacją gwałtowny skok cen żywności w ostatnich latach, niepoparty proporcjonalnie gwałtowną zmianą popytu i podaży. Dotknął on w największym stopniu najmniej zamożnych, dla których stanowi ona główną część ich wydatków. W dużo mniejszym tych, którzy chcieli zarobić. Przyczynił się więc do narastania dysproporcji w zamożności. Podobnym przykładem jest boom na amerykańskim rynku nieruchomości, zakończony dopiero kilka lat temu.

Innymi słowy, niektóre produkty finansowe powodują, że część dóbr konsumpcyjnych czy inwestycyjnych (mieszkania) nagle znajduje się poza możliwościami finansowymi części społeczeństw.

Igranie z ogniem

Ekonomiści i politycy od paru lat debatują nad tym, jak rozwiązać problem coraz większego wpływu rynków finansowych na gospodarkę. Jak na razie zasypali kłopot pieniędzmi. Niejednokrotnie po prostu je drukując. W ten sposób w całym systemie przybyło pieniędzy.

Inflacja od tego (co zaskakujące) znacząco nie wzrosła, a po kilku latach wróciliśmy do podobnej sytuacji jak przy okazji upadku Lehman Brothers. Pieniądze wróciły na rynki finansowe, czyli tam, gdzie można je pomnażać. Proponowane obecnie rozwiązanie jest podobne – Christine Lagarde, szefowa MFW, proponuje gigantyczne wsparcie dla banków, które kupiły obligacje niewypłacalnych państw.

Pompowanie pieniędzy w źle funkcjonujący system finansowy, który na dodatek zwiększa dysproporcje w zamożności społeczeństw, to igranie z ogniem. I to nie tylko z potencjalnym kryzysem i recesją, ale z wybuchem społecznym w krajach rozwiniętych.

A to społeczny spokój w rozwiniętym świecie był przez dekady gwarantem stabilnej sytuacji ekonomicznej Europy i USA. Gdy go zabraknie, kryzys na rynkach finansowych jest pewny. Może wprowadzając reformy, należy przede wszystkim myśleć o ich wpływie na dobrobyt społeczny i bardziej równomierną dystrybucję owoców wzrostu, a nie na stan kasy jej najbogatszych reprezentantów? W końcu bankructwo nawet największego europejskiego banku to nic w porównaniu z bankructwem europejskiego państwa.

Od ponad 20 lat rynkami kapitałowymi w większym stopniu rządzą napływy i odpływy pieniądza niż rzeczywista sytuacja gospodarcza firm notowanych na giełdach. Oderwane od rzeczywistości rynki finansowe destabilizują całą gospodarkę. Ułatwiając przy okazji najbogatszym pomnażanie ich majątków, prowadzą do powstawania nierówności, a te do coraz ostrzejszych napięć społecznych o podłożu ekonomicznym.

Oderwani  od gospodarki

Pozostało 96% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację