Prezydent Francji Nicolas Sarkozy martwi się na przykład o to, czy w najbliższych miesiącach jego kraj nie straci ratingu AAA, a w związku z tym czy on sam nie przegra zbliżających się nieuchronnie wyborów. Z kolei premier Rosji Władimir Putin w ogóle nie obawia się takiej ewentualności, że wybory mógłby przegrać (nie wiedzieć czemu). Za to ma poważne powody do obaw, czy aby ceny ropy ponownie nie spadną poniżej 50 dol. za baryłkę. Bo wówczas dla utrzymania władzy może nie wystarczyć nawet 99 proc. głosów oddanych na niego w wyborach prezydenckich.
To, co martwi Putina, cieszyłoby pewnie kierowców na całym świecie, którzy dziś z bólem serca zajeżdżają na stacje benzynowe. Ale kierowcy raczej się zasmucą faktem, że na razie perspektyw taniej benzyny nie widać, a nawet gdyby ropa potaniała, i tak wzrosłyby marże naliczane przez koncerny paliwowe i podatki pobierane przez rządy. Zresztą gdyby nawet spełniło się ich marzenie i ceny na stacjach by spadły, nie oznaczałoby to pewnie nic dobrego. Drastyczny spadek cen benzyny oznaczałby zapewne po prostu to, że światowa gospodarka wpadła w gwałtowną recesję – a wówczas wprawdzie paliwo byłoby tanie, ale ludzie mogliby nie mieć w portfelach pieniędzy, aby za nie zapłacić.
Z ministrami finansów też nie jest sprawa łatwa. Niektórzy – np. niemiecki – bardzo chcieliby, by inni poszli ich wzorem, podnieśli podatki i obcięli wydatki, a dzięki temu już za dwa czy trzy lata odzyskali zaufanie rynków finansowych. To jednak średnio pociesza ministrów z tych krajów, które obawiają się, że zanim owo zaufanie się odbuduje, mogą utracić płynność finansową i zbankrutować. Grecy, Portugalczycy i Hiszpanie obawiają się, że gdyby rozpadła się strefa euro, ich nowa waluta gwałtownie by osłabła – a w ślad za tym nastąpiłby ciężki kryzys finansowy, wybuch inflacji i recesja. Ale z kolei Niemcy (przynajmniej niektórzy) martwią się o coś dokładnie odwrotnego – że rozpad strefy euro oznaczałby dla nich gwałtowne wzmocnienie nowej waluty. I oczywiście również recesję, tyle że wywołaną załamaniem eksportu.
Wolni od kłopotów nie są Amerykanie (połowa narodu martwi się o to, że dalszy wzrost wydatków rządowych i długu publicznego wpędzi ich w kłopoty – a druga połowa boi się, że do takiego samego efektu doprowadzi silna redukcja wydatków i długu). Ani nie są od nich wolni Chińczycy (którzy obawiają się, że mocny dolar oznacza dalsze udzielanie niemożliwego do spłaty kredytu Amerykanom, ale jednocześnie boją się, że słaby dolar oznacza przepadek części zgromadzonych przez nich rezerw walutowych i spadek eksportu).
Generalnie więc świat bardzo podzielił się w lękach i oczekiwaniach. Pesymiści przewrotnie mówią, że niepotrzebnie się martwimy, bo przecież 21 grudnia może nadejść kosmiczna katastrofa i koniec świata, a zatem problemy rozwiążą się same. Optymiści (?) są jednak zdania, że żaden meteoryt nam nie pomoże i że jeśli sami czegoś z tym bałaganem nie zrobimy, to będzie w najlepsze trwał.