Definicji kryzysu jest wiele. Według jednej z nich jest to stan, w którym maksymalnie możliwe do osiągnięcia tempo wzrostu (PKB, spożycia, płac...) jest niższe od minimalnego tempa oczekiwanego przez społeczeństwo. Jak łatwo zauważyć, przy takim rozumieniu kryzysu wyjść z niego można na dwa sposoby: poprzez znaczące zwiększenie tempa rozwoju albo poprzez obniżenie oczekiwań. Na upartego w naszej najnowszej historii można znaleźć przykłady ilustrujące oba te warianty.
W 1989 r. było tak źle, że ludzie z pokorą przyjęli reformy Balcerowicza. Przywracały one równowagę makroekonomiczną i wpychały nas na ścieżkę wzrostu. Koszty były wysokie: inflacja wynosząca w latach 1990 – 1993 blisko 1000 proc. oraz ponad 16-proc. stopa bezrobocia.
Z kolei w 2004 r. po trzech latach niemal recesji, jak na nasze warunki (w 2002 r. PKB wzrósł tylko o 0,6 proc.), tempo wzrostu skoczyło do prawie 7 proc. Rozładowało to większość napięć i konfliktów społecznych.
Dzisiaj, niestety, wariant przyśpieszenia nie wydaje się w Polsce możliwy. Co prawda prognozowana dynamika PKB należy do najwyższych w Unii Europejskiej (ma wynieść blisko 3 proc.), ale niezadowolenie społeczne sięga szczytu. Być może jest najwyższe w naszej 22-letniej kapitalistyczno-rynkowej historii.
Szybki wzrost gospodarczy tym bardziej nie jest możliwy w Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Francji, bo kraje te znajdują się w znacznie gorszej sytuacji. A skoro tak, to dochodzimy do znanego wniosku, że kraje te muszą zaakceptować krew, pot i łzy. Na efekty w postaci powolnej poprawy prowadzącej do odbudowy przedkryzysowego standardu życia przyjdzie im poczekać.