Inwestycje infrastrukturalne związane z przygotowaniami do Euro 2012 miały, po pierwsze, zmienić obraz Polski w oczach obcokrajowców; chodziło o pokazanie, że nie jesteśmy krajem, gdzie po polnych drogach poruszają się furmanki. Po drugie, efektem lepiej funkcjonującego transportu i komunikacji miało być obniżenie kosztów inwestycji produkcyjnych w przyszłości. Po trzecie, nakłady na infrastrukturę miały się stać kołem zamachowym gospodarki, bo powinny przełożyć się na wzrost zatrudnienia i popytu, napędzając wzrost PKB w krótkim okresie.
Miało zatem być dobrze. A zdaniem części komentatorów wyszło jak zawsze.
Ów wielki plan inwestycyjny od początku zresztą nie miał dobrej prasy. Początkowo krytyka koncentrowała się na wąskim froncie robót, niedotrzymywaniu terminów, niskiej jakości wykonania i wysokich kosztach. Politycy opozycyjni, ale także media, dla których najlepszymi wiadomościami są te złe, twierdzili, że budujemy zbyt mało, wolno, kiepsko i drogo.
Euro się zakończyło. Szał inwestycyjny z wolna odchodzi w przeszłość i krytyka doczekała się dość bolesnej weryfikacji. Okazało się, że budowaliśmy za tanio. Dlatego kilka dużych firm już zbankrutowało, a zerwanie łańcucha płatności może sprawić, że upadną podwykonawcy oraz dostawcy. I jak twierdzą przedstawiciele branży budowlanej, pracę straci kilkadziesiąt tysięcy osób. Akcja inwestycyjna zamiast sukcesem może zakończyć się katastrofą.
Muszę przyznać, że nie mam pełnej jasności, kto zawinił. Kiepskie wyniki firm budowlanych są faktem, bo rentowność netto inwestycji infrastrukturalnych wyniosła w pierwszym półroczu minus 6,2 proc. Nie powinno to jednak mieć aż tak dramatycznych konsekwencji, ponieważ w poprzednich latach owa rentowność była dodatnia (przypomnę, że był pomysł, aby pieniądze OFE wykorzystać do finansowania tych inwestycji i wysokimi zyskami zabezpieczać przyszłe emerytury Polaków). Nikt nikogo nie zmuszał do zawierania kontraktów budowlanych. A kalkulacja ryzyka związanego z prognozowanymi zmianami cen surowców nie była zbyt trudna.