Zbyt rzadko jednak wnikliwie przyglądamy się bankom. A to one są praprzyczyną ciągłych mutacji finansowego wirusa. O Grecji mówi się już mało. Na tapecie nieoficjalnych spotkań bankowców jest Hiszpania. Jeśli nie da ona rady obsłużyć swojego zadłużenia, może dojść do próby restrukturyzacji długu tego państwa. Niby na razie nikt w to nie wierzy, ale prace studyjne na wszelki wypadek już ruszyły.
Co się wówczas dzieje u nas? Mamy na pewno problem z płynnością wśród wielu dużych grup finansowych (mają ok. 70 proc. naszego sektora bankowego). Mając poduszkę bezpieczeństwa w postaci dostępu do 30 mld dol. z MFW oraz 9 mld zł z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego na wypadek upadłości jakiegoś banku w Polsce, w zasadzie powinniśmy czuć się bezpieczni. Jednak jest kilka ryzyk, których nie można lekceważyć.
W momencie takiej awarii zanika płynność na rynku międzybankowym, to zaś blokuje wszelką aktywność w finansowaniu gospodarki. Poza tym duży udział kredytów walutowych w portfelach niektórych banków zaczyna się psuć, bo w momencie huraganu w strefie euro (burza trwa już co najmniej trzy lata) następuje gwałtowne i długotrwałe osłabienie złotego. Część osób, które spłacają kredyty hipoteczne we frankach (to ok. 700 tys. Polaków wobec 1,6 mln osób mających pożyczki na mieszkania), przestaje przy kilkumiesięcznym wahnięciu złotego spłacać raty.
Dlatego dziś tak ważna jest silna współpraca między Komisją Nadzoru Finansowego, NBP i rządem. Ważnych systemowo banków dla Polski nie można oddać pod jarzmo tworzącej się unii bankowej w Europie. To, co jest dobre dla strefy euro (choć i tu są wątpliwości), dziś niekoniecznie musi być dobre dla nas. Pragmatyzm narodowy jest tu niezbędny.