Kiedy nadchodzi prawdziwy krach, nikt nie może czuć się bezpiecznie. Kilka dni temu dziennik „Bild", czytany przez miliony Niemców, zaalarmował na pierwszej stronie: „Kryzys euro pożera nasze emerytury". Tabloid powołał się na obliczenia Stefana Homburga, profesora ekonomii z Hanoweru. Jego zdaniem nadciągające kłopoty wynikać będą z dwóch powodów: zbyt wysokiej inflacji w eurolandzie (a inflacja jest zawsze zabójcza dla wszelkiego rodzaju oszczędności) oraz sytuacji funduszy emerytalnych, inwestujących głównie w państwowe obligacje.
Niestety, liczba państw, których obligacje warto kupować, gwałtownie się kurczy, a tzw. spokojnych przystani pozostało już niewiele. Fundusze kupują najbezpieczniejsze papiery dłużne, czyli np. te emitowane przez rząd Republiki Federalnej. Przyszli emeryci mogą być pewni, że ich pieniądze nie przepadną. Ale mogą być też pewni, że nic nie zarobią. Albowiem oprocentowanie niemieckich obligacji od dłuższego czasu oscyluje wokół zera.
A przecież fundusze - przynajmniej teoretycznie - są po to, by nasze oszczędności pomnażać, a nie „przechowywać". Do „przechowywania" pieniędzy najlepiej służą materace i skarpety. Czy jest jednak inne wyjście? Czy ktoś chciałby mieć dzisiaj swoje euro ulokowane w obligacjach Hiszpanii lub Włoch?
Euro nieodwracalne?
Z jednej więc strony rząd Angeli Merkel finansuje swój dług niemal za darmo - przy zerowym oprocentowaniu obligacji nie musi płacić wierzycielom żadnych odsetek. Z drugiej zaś pani kanclerz zdaje sobie sprawę, jak taka sytuacja wpływa na wartość emerytur swoich wyborców. I tak źle, i tak niedobrze.
Kiedy zbliża się prawdziwa katastrofa, nie ma dokąd uciec. Najświeższe dane makroekonomiczne z Niemiec nie napawają optymizmem. W czerwcu produkcja przemysłowa nad Renem kurczyła się najszybciej od trzech lat.