Zgodnie z definicją, PKB to suma wartości tzw. finalnych dóbr i usług wytworzonych w gospodarce w ciągu roku. Ale to, co w ekonomii nazywa się „dobrem", może być w rzeczywistości „złem". Jeśli to złe dobra i usługi pchają PKB w górę, nie ma się z czego cieszyć.
Ja na przykład miałem ostatnio przyjemność korzystać z „usług" komornika. Jako windykowany, rzecz jasna. Otrzymałem wezwanie do zapłaty blisko 600 zł, do których po kosztach sądowych i egzekucyjnych rozrósł się (w nieco ponad rok!) mandat za parkowanie w niedozwolonym miejscu, opiewający na 100 zł.
Szczerze mnie to zaskoczyło, bo od czasu, gdy dostałem mandat, nie otrzymałem żadnych monitów, ponagleń, ani zawiadomień o sprawie w sądzie itd. Zresztą, byłem przekonany – a nawet informowany przez stołeczną straż miejską – że niezapłacone mandaty są ściągane z pensji lub podatków.
Zanim zdążyłem sprawę wyjaśnić i zapoznać się z prawem, komornik zajął mi konto bankowe, auto i pensję. Czyli kilkaset złotych długu zabezpieczył majątkiem wartym kilkadziesiąt tysięcy złotych. Oczywiście, wszystkie pisma – do pracodawcy, do banku i do odpowiednich urzędów – to koszt mojej „usługi". Im więcej tych pism, tym wyższy PKB.
Przestraszony tempem komorniczych działań, spłaciłem jego roszczenia. Ale nie ze swojego konta, bo przecież było zajęte. To wymagało kolejnych dwóch pism – do właściciela konta, z którego wyszedł przelew i do mnie. I oczywiście dopłaty.