Każdy pracujący, który nie zamierza płacić podatków, a chce mieć ubezpieczenie, rejestruje się jako bezrobotny. Państwo płaci mu symboliczną kasę, ale jednocześnie odprowadza za niego składki, zapewniając darmowe leczenie. Ten system bardzo dobrze sprawdza się również wobec wyjeżdżających do pracy za granicę oraz tych, którzy mają wrodzoną niechęć do stałej czy nawet sezonowej pracy. Działający marnotrawnie system państwowy wspiera takie postawy, niszcząc etos pracy oraz finanse publiczne.

Mamy więc kosztowny nieefektywny system, ale państwo go nie reformuje, bo traktuje go jako rozwiązanie społecznych problemów. Dopiero gdy przychodzi kryzys i budżet się nie domyka, rząd zaczyna przyglądać się zasiłkom dla bezrobotnych i zastanawia się, skąd taka dziura w ZUS. Ale kryzys to nie jest dobry czas na dokręcanie podatkowej śruby. Dziś firmy oczekują od rządu bodźców prorozwojowych. Ale skoro rząd niewiele robił w czasie prosperity, gdy łatwiej ludziom odbierałoby się przywileje (nawet te niezasłużone) i gdy istniały większe możliwości wzrostu obciążeń firm (czyli wychodzenia ich z szarej strefy), to teraz musi zmierzyć się z dużo trudniejszym zadaniem.

Jeżeli szacunki są właściwe i rzeczywiście 30–40 proc. zarejestrowanych bezrobotnych nie zamierza podjąć legalnej pracy, to likwidacja tej anomalii da państwu oszczędności rzędu dwu miliardów złotych.

Kiedy spadają dochody budżetu, resort finansów przykręca śrubę, zmuszając kolejne osoby do unikania podatków. I mamy spiralę – podatki rosną i coraz mniej przedsiębiorców je płaci.

To trzeba przerwać. Wypieraniu szarej strefy musi towarzyszyć obniżanie podatków. Ale obecny rząd był dużo sprawniejszy w wydawaniu kasy niż w jej zbieraniu. Kryzys to zmieni.