Nowelizacja tegorocznego budżetu jest karkołomnym, ale niezbędnym zabiegiem z wielu przyczyn. Po pierwsze rząd musi przyznać się, że od początku się mylił i lekceważył prognozy polskich i zagranicznych ekonomistów. Wolał swoje piękne zapowiedzi, które pozwalały mu na trwanie w błogim bezruchu. Dziś właściwie jedynym jego szybkim wyjściem jest cięcie inwestycji. Opozycja (a może i koalicjant) nie pozwoli bowiem na to, żeby przeprowadzić prędko przez Sejm ustawy ograniczające wydatki czy podnoszące dochody – podatki .

Trudno też liczyć na szybką zgodę parlamentu na podniesienie deficytu. To wymaga zmian w ustawie o finansach publicznych.

Przy normalnym, odpowiedzialnym rządzie najlepszym wyjściem z takiej sytuacji wydawałoby się podniesienie deficytu. Cięcie inwestycji czy podnoszenie podatków to przecież najkrótsza droga do dalszego pogłębienia kryzysu. Tylko że gdy ten rząd otrzyma taką możliwość, to natychmiast spocznie na laurach. Zamiast odpowiedzialnie dbać o stan finansów publicznych, szybko znów zacznie rozdawać pieniądze, nie walcząc z marnotrawstwem i uprzywilejowaniem różnych grup. Kiedy nastanie kolejny kryzys, sytuacja z rosnącym deficytem znów się powtórzy, ale to będzie zmartwienie następnego rządu.

To, że dziś mamy kłopot z budżetem i niemożliwością wzrostu deficytu, jest efektem poprzedniej fali tego kryzysu. Trudne lata 2008–2009 przeszliśmy najlepiej w Europie, również dzięki temu, że państwo pożyczało na potęgę i dług publiczny ocierał się o limity zapisane w ustawie o finansach publicznych. Dlatego dziś nie możemy tak łatwo się zadłużać. Gdyby po tym spowolnieniu sprzed lat zaczęto reformy, nie mielibyśmy dziś tych kłopotów. Ale rząd chciał być dobry i zamiast ze świętymi krowami wolał walczyć z funduszami emerytalnymi.

Ta ekipa miała swoją szansę – nieprawdopodobny kredyt zaufania. Dziś zgoda na poluzowanie zasad skończy się kolejnym krokiem do pułapki zadłużenia. Zostaje nam oszczędzanie. Nie robiliśmy tego, gdy były warunki, trzeba będzie to robić w kryzysie.