Również niedawna fala emigracji zarobkowej, po naszym wejściu do Unii, trafiła w sporej części na przysłowiowe zmywaki chowając na dno walizek dyplomy wyższych uczelni.
Za granicą przyzwyczailiśmy się więc do pracy poniżej kwalifikacji i wykształcenia. Co innego w kraju, choć i tu coraz częściej absolwenci studiów humanistycznych lądują, jeśli nie w restauracjach, to w call centrach, gdzie ramię w ramię pracują z dorabiającymi sobie w wakacje licealistami. Władze i tak się cieszą, bo przynajmniej młodzi mają pracę i nie zwiększają statystyk bezrobocia.
Jednak amerykańskich naukowców takie zjawisko poważnie zaniepokoiło - wyliczyli, że aż 36 proc. absolwentów uczelni w USA znajduje pierwszą pracę poniżej swych kwalifikacji i poziomu wykształcenia. Prawie co dziesiąty pracuje zaś w niepełnym wymiarze godzin, choć chciałby na pełny etat. Ich wnioski nie są zbyt odkrywcze, bo znane i powtarzane od lat; jeśli ktoś chce po studiach pracować w zawodzie, to powinien wybrać praktyczny, najlepiej ścisły kierunek. (Choć „nieścisła" ale praktyczna medycyna też się sprawdza).
Praktyczni Amerykanie martwią się, że tak słabe wykorzystanie absolwentów to poważne marnotrawstwo. Raz, że teraz młodzi ludzie marnują swoje zdobyte z trudem kwalifikacje, a dwa, że przełoży się to na przyszłość. Bo absolwenci pracując poniżej swych kwalifikacji mają mniejsze szanse na rozwój, a więc na karierę i dobre zarobki w przyszłości.
U nas ten problem jest na razie pomijany - statystyki koncentrują się na zatrudnieniu absolwentów uczelni, a z tym nie jest najgorzej. Jak wynika z najnowszego badania Bilans Kapitału Ludzkiego, pod koniec 2012 roku bezrobocie wśród niedawnych absolwentów wynosiło niespełna 14 proc., a trzy czwarte z nich pracowało. Tyle tylko,że nie wiadomo, czy w zawodzie... Ostatnie badanie, gdzie sprawdzano zgodność pierwszej pracy młodych ludzi z wykształceniem pochodzi sprzed kryzysu- z 2009 roku. Wtedy odsetek Polaków zatrudnionych w pierwszej pracy niezgodnie z kwalifikacjami był nieco wyższy niż obecnie w USA.